niedziela, 31 października 2010

MUZYKA - Coma: Excess (2010)

1. Excess (6:00)
2. Transfusion (3:53)
3. Poisonous Plants (6:42)
4. Confusion (3:21)
5. T.B.T.R. (Turn Back the River) (8:29)
6. Struggle (5:02)
7. Afternoons In the Colour of Lemon (5:45)
8. Witnesses of the Decline of the Eternal Boys Land (5:11)
9. Silence And Fire (9:23)
10. Eckhart (10:46)
11. F.T.P. (Fuck the Police) (2:57)
12. F.T.M.O. (Feel the Music's Over) (5:16)

Całkowity czas: 72:45

   Coma ma dosyć grania w śmierdzących spelunach? Szczania pod mur lub popękanej toitoiki po koncercie? Żadne zaskoczenie. Dlaczego ludzi dziwi więc, że nagrali anglojęzyczną płytę i próbują przebić się ze swoją muzyką na rynku zagranicznym? Ten moment musiał nadejść, prędzej czy później. "Excess" omija nasze "bajorko" szerokim łukiem, ale nie oznacza to, że fan, gdyby go taka ochota naszła, nie może sobie płytki na półce postawić. I tym właśnie zajmiemy się w poniższej recenzji. A raczej analizą słuszności takiego czynu.

   Na "Excess" składa się dwanaście kompozycji, z których dziewięć to przetłumaczone na szekspirowski ćwierk utwory z "Hipertrofii". Tutaj zatrzymamy się na chwilę. Ich kolejność jest zmieniona, więc i po (ośmielę się stwierdzić) fenomenalnym koncepcie ani śladu. Szkoda, że jakiś John Doe nigdy nie będzie miał okazji zmierzyć się ze wzruszającą historią Woli istnienia. Sam wybór kawałków z kolei nie zaskakuje, są to największe "wymiatacze" żółto - czarnego albumu. Jest "Wola istnienia" ("Excess"), "Zamęt" ("Confusion"), są "Trujące rośliny" ("Poisonous Plants") i obowiązkowa "Transfuzja" (Transfusion"). Znalazło się także miejsce dla najbardziej epickich momentów drugiego krążka "Hipertrofii", czyli "Ciszy i ognia" oraz "Ekhart". Trzy pozostałe kawałki to starusieńkie "Turn Back the River", które wreszcie trafiło na srebrny krążek i brzmi fantastycznie, niezrozumiałe dla mnie "Fuck the Police" (soundtrack do filmu, swoją drogą) i wieńczące całość "Feel the Music's Over".

  Piotr Rogucki głos ma nieprzeciętny, to fakt. Ale w języku angielskim nie potrafi się nim aż tak dobrze bawić, modelować, zaskakiwać słuchacza. Ciekawe, że pod względem wokalnym, utwory prezentują różną jakość. "Struggle" brzmi o wiele bardziej przekonująco niż, dajmy na to, "Transfusion". Z wiadomych powodów, najlepiej słucha się utworów nowych, nie porównamy ich bowiem z rodzimą wersją. A te, pomijając "Fuck the Police" (umiejscowione na płycie zaraz po "Eckhart" - totalny brak wyczucia), są wspaniałe. "Feel the Music's Over" bez wyrzutów sumienia stawiam na szczycie "excessowego" podium.

   "Hipertrofia" dla mnie jest porażająco pięknym albumem (kiedyś było inaczej, ale przeszłość zostawmy w spokoju), dlatego zniszczenie jego skomplikowanego sensu mógłbym nazwać profanacją. "Mógłbym", bowiem nie dla mnie "Excess" tak naprawdę zostało nagrane. Polski fan, jeżeli już płytę postawi na półce, zrobi to zapewne dla premierowych kawałków. Bo te "odświeżone" zna w "swojej", lepszej wersji - jako część monumentalnej historii. Ale przyznajmy szczerze - bez problemu potrafię sobie wyobrazić fana, który "Excess" na swojej półce nie postawi. Bo, w końcu, to nie dla niego nagrano ten album.



W nadchodzącym tygodniu rozprawimy się drugą Gimnazjalną Miłością, której nowy album zaskoczył mnie niezmiernie, filmem Stevena Wilsona i... Kings of Leon. Będzie intrygująco, zapraszam!

piątek, 29 października 2010

Dziennik emigranta, rozdział II

9:38
  Zajęcia za trzydzieści minut, a ja nadal w gaciach. Zajęcia chłopaków już się zdążyły skończyć, a leżą dalej w łóżkach. Piątek działa na nas jednakowo - dzisiaj wracamy do domu, dzisiaj więc istniejące zasady możemy delikatnie nagiąć.

  Niektórym zaklimatyzowanie się w wielkim mieście przyszło bez komplikacji, niektórym potrzeba było czasu na "ogarnięcie" (mi), inni zaś wciąż walczą z pokusą rzucenia wszystkiego w kąt i powrotu do domu. Wszystkie trzy grupy obejmują moich (bardzo nielicznych) znajomych z domowego gniazdka. Wiadomo, niektórzy całe lata czekali, żeby wyrwać się spod klosza, który nałożyli na nich rodzice, być "panem swojego losu", jak to ktoś stwierdził. Ja takiego klosza nigdy nie uświadczyłem, więc nic iście "szalonego" w wypiciu piwa innego dnia niż piątek nie widzę. Powodów zatem należy dopatrywać się w samym wyborze studiów - czy był trafny. Bo jeżeli zajęcia Cię w miarę interesują, serce nie boli, że musisz na nie tyle czasu tracić. Wtedy wszystkie poświęcenia nabierają jakiegoś sensu. Ba, znam nawet na tyle ambitnych, że oprócz codziennego studiowania, biegają po rynku z karabinem laserowym i strzelają do ludzi, aby te studia opłacić. Dobrze wiedzieć, że nie tylko mi zaczyna zależeć.
 
9:55
  Klops już raczej. Zabieram się za sprzątanie i jadę do domu. Długi weekend ;)

 

czwartek, 28 października 2010

MUZYKA - Good Charlotte: Cardiology (2010)

1. Introduction to Cardiology (0:47)
2. Let the Music Play (4:19)
3. Counting the Days (2:52)
4. Silver Screen Romance (3:11)
5. Like It's Her Birthday (3:31)
6. Last Night (3:41)
7. Sex On the Radio (3:17)
8. Alive (3:14)
9. Standing Ovation (3:40)
10. Harlow's Song (Can't Dream Without You)
11. Interlude - The Fifth Chamber (1:30)
12. 1979 (3:01)
13. There She Goes (3:23)
14. Right Where I Belong (3:55)
15. Cardiology (2:56)


Spotkania z przeszłością, część I 

  Zaczynając tekst tej recenzji, w oczach co niektórych, powinienem pewnie pokornie zacząć wyjaśnienia, dlaczego opisuję akurat taki album, akurat takiego zespołu i, co chyba najbardziej kontrowersyjne, jak doszło do tego, że owej grupy posłuchałem. A figa, bo nie zamierzam. Tak się składa, że Good Charlotte jest jedną z tych sentymentalnych formacji, które zachęciły gimnazjalnego wypierdka (znaczy - mnie) do zainteresowania się rockiem. A że większość tych grup wydało w roku 2010 nowe albumy, postanowiłem się ze wszystkimi rozprawić. Sentymentalno - ironiczne sprzeczki rozpoczniemy właśnie od "Cardiology", czyli piątego albumu idoli amerykańskiej młodzieży.

  Good Charlotte sławę zdobyli jako wschodzące gwiazdy pop punku i w tym - trochę zabawnym, należy przyznać - gatunku przebili istne szczyty popularności. Ich drugi album sprzedał się w nakładzie ponad trzech milionów (Matko boska!) egzemplarzy. Później wydali kontrowersyjne "Good Morning Revival", które porzuciło całkowicie elementy punkowe i rozpuściło i tak delikatne już riffy w morzu elektroniki. Krytycy ziewnęli cicho, skazując Amerykanów na muzyczny stryczek, ale fanki bez chwili zwątpienia ruszyły za swoimi idolami. I tutaj dochodzi moja skromna opinia - poprzedni krążek Dobrej Szarlotki wspominam naprawdę dobrze. Oczywiście, to nic ambitnego, ale jako muzyka stricte rozrywkowa, "Good Morning Revival" miażdży kulki swoją ultraprzebojowością. Następnym krokiem grupy, jak to w podobnych przypadkach bardzo często bywa, miało być efektywne połączenie "starego" z "nowym", czyli przywrócenie sobie pierwszych fanów przy jednoczesnym usatysfakcjonowaniu obecnych. I tak, z mrocznych umysłów przykrytych farbowanymi emo - grzywkami, narodził się album "Cardiology".

  Co dostajemy pod oryginalną okładką? Trzynaście wannabe przebojów, utrzymanych w klimatach popowo - punkowych (głównie pierwsza połowa albumu) i czysto popowych (połowa druga). I niestety, jakościowy miszmasz. Trafiają się kompozycje wyjątkowo chwytliwe i przyjemne, jak "Counting the Days" z chórkami w refrenie i napędzającym riffie, czy oparte na akustycznych gitarach "1797", albo tak przebojowe, że aż głupie "Like It's Her Birthday". "Last Night", opowiadające o Kacu Stulecia (taak, nie żartuję; w warstwę liryczną lepiej się zbyt daleko nie zagłębiać), uraczy nas z kolei smyczkami w tle, a przywodzące na myśl poprzedni krążek "Alive" i "Harlow's Song", ubarwią i tak świetne melodie chwytliwymi partiami elektroniki. To się chwali. Szkoda więc, że takim hitom przeciwstawia się utwory bardziej miałkie, których nawet po kilku przesłuchaniach nie mogę zapamiętać. Do tej mniej zaszczytnej grupy zaliczyć mogę na przykład "Let the Music Play", "Silver Screen Romance", czy też "Standing Ovation". Nie zrozumcie mnie źle, to nie są słabe utwory, ale skoro zespół chce nam dostarczyć krążek po brzegi wypełnionymi stuprocentowymi hitami, powinien się do nich trochę bardziej przyłożyć. Koniec końców, utworów naprawdę chwytliwych po przesłuchaniu "Cardiology" odnajdziemy więcej.

  I taki to album. Zwyczajnie dobry, choć nie do końca. A jak stara się nam wmówić jeden z polskich browarów, prawie robi różnicę. Na imprezie "Cardiology" zda się dobrze, ale goście więcej poskakaliby przy hitach z "Good Morning Revival". Ja polecam, można wyłączyć umysł, uśpić na godzinkę Last.fm i podrygać delikatnie. Ale jeżeli ktoś się Was zapyta, nie ode mnie się tego dowiedzieliście. Bo ja przecież piszę o muzyce ambitnej ;)

Ocena: 6/10 

niedziela, 24 października 2010

Ogłoszenia drobne

Uf, uf... Studia wyjątkowo przeszkadzają w polityce na Wyspie Jowisza, ale staram się chociaż utrzymać normę tekstów. Stąd długo oczekiwana recenzja The National i spontaniczna ocena nowego Pure Reason Revolution. Ale mniemam, że te dwie recenzje tygodniowo spokojnie można by wyrabiać, mieszając je oczywiście z wiecznie brakującymi rozważaniami filozoficzno - piwnymi. Czego można oczekiwać w nadchodzącym tygodniu? Na pewno rozprawienia się z jedną Gimnazjalną Miłością (podpowiem jedynie, że to ta bardziej wstydliwa) i ćwierkającym w języku Szekspira Roguckim. Czyli delikatnie obniżenie lotów ocen :)

  Jakbym bardzo chciał mieć czas na regularne pisanie jeszcze o filmach! Mieszkanie we Wrocławiu daje mi możliwość odwiedzania przybytku dziesiątej muzy przynajmniej raz w tygodniu, a i nasza domowa Filmowa Czara Ognia (której jestem pomysłodawcą!) prosperuję dosyć dobrze. Z ciekawszych filmów, jakie miałem ostatnio okazję poznać, polecam przede wszystkim intrygujące "Pozwól mi wejść" (szwedzki oryginał, remake wciąż przede mną) i "Piranię 3D", oczywiście, w 3D. Wystające z ekranu nagie piersi, kilogramy flaków i krwiożercze piranie? Jak można być fanem tanich horrorów i nie rozpłynąć się na mózgojebiącym seansie? Polecam też pierwszą japońską "Klątwę", jeżeli nie macie się akurat czego bać po przebudzeniu w środku nocy i posiadacie rozsuwane szafki w domciu.

  Na dobranoc śliczny utwór, który poznałem dzięki uprzejmości Tomka - pozdrawiam Cię z wysokiego tronu Wyspy Jowisza :)


MUZYKA - The National: High Violet (2010)

1. Terrible Love (4:39)
2. Sorrow (3:25)
3. Anyone's Ghost (2:54)
4. Little Faith (4:36)
5. Afraid of Everyone (4:19)
6. Bloodbuzz Ohio (4:36)
7. Lemonworld (3:23)
8. Runaway (5:33)
9. Conversation 16 (4:19)
10. England (5:40)
11. Vanderlyle Crybaby Geeks (4:12)

Całkowity czas: 47:36

  Życiem rządzi przypadek. Umknął mi ten album w momencie jego premiery, na głowie miałem mnóstwo ważnych spraw i pierwszą styczność z "High Violet" miałem dopiero pod koniec września. A jestem typem człowieka, który wraz z nadejściem jesieni, porzuca muzykę radosną i wręcz szuka nastrojowych, po brzegi wypełnionych smutkiem płyt. I kto wie, być może w maju najnowszy krążek The National nie "chwyciłby" mnie tak, jak zrobił to teraz. A tak, mam przyjemność przedstawić swój album jesieni. Mówię Wam, przypadek rządzi życiem.

   "High Violet" to następca gorąco przyjętego albumu "Boxer" z 2007 roku, oczekiwany przez tysiące fanów i rzeszę krytyków. Sukces The National może dziwić, bowiem muzyka zawarta na poprzednich płytach nie emanuje radiowym potencjałem ani młodzieżową przebojowością, bazuje na budowaniu smętnego nastroju i gorzkich tekstach Matta Berningera wyśpiewanych przez niego głosem mrożącym krew w żyłach. Nie inaczej jest w przypadku "High Violet" - chłopaki nie odkrywają Ameryki, tylko konsekwentnie podążają dobrze udeptaną wcześniej ścieżką. 

   A jednak wtórności zarzucić im do końca nie można, ponieważ więcej tym razem dynamiki, zrobiło się jakby głośniej, a i postrockowe gitary szarpią gdzieś w tle. Mastering na pierwszy plan wysuwa fenomenalną perkusję Bryana Devendorfa i delikatny bas Aarona Dessnera. No i tyle, zmiany kosmetyczne, a wystarczą, żeby nie narzekać. Bardzo dobrze, bo "narzekanie" to ostatnie skojarzenie, jakie przychodzi mi na myśl podczas pisania recenzji najnowszego dzieła smutasów z Ohio. 

   "High Violet", poza intrygującą okładką, dostarcza nam jedenaście przepięknych kompozycji, pełnych zadumy, nastrojowych (przez co rozumiem "smutnych"), zawieszonych jakby pomiędzy niebem a ziemią. Mamy rozstrojone intro w postaci "Terrible Love", dynamiczne "Anyone's Ghost" i wyznaczone na singla "Bloodbuzz Ohio" (polecam zobaczyć klip, Berninger pokazuje, że dystans do własnej twórczości to podstawa), czy przepiękne perełki pełne nostalgii, jak moje ukochane "Sorrow" i "Conversation 16". Szczerze - nie ma tutaj słabego utworu, klimat wylewa się hektolitrami i nim zauważysz, mijają te trzy kwadranse, a palec bez większego zastanowienia ląduje na pilocie i cofa nas w czasie, pozwalając delektować się całością jeszcze raz.

   Nie ma co ukrywać, że albumu The National, zupełnie jak jego poprzedników, trzeba przesłuchać kilka razy. Magia "High Violet" zawarta jest gdzieś pomiędzy wierszami i, żeby rozkochać się w nim bezgranicznie, musimy dać coś od siebie. A kiedy to już się wypełni, stajemy się niewolnikami. Próbowałem liczyć, ile razy przesłuchałem całości zanim zabrałem się do napisania recenzji i uwierzcie mi - jestem w głębokim szoku, ponieważ liczba zbliżyła się już do pięćdziesiątki. Właśnie po tym odróżniamy albumy wyjątkowe, które stają się kolejną fotografią w naszym prywatnym albumie ze zdjęciami. I jeżeli któreś zdjęcie miałbym podpisać "jesień 2010", będzie to "High Violet". Jeżeli nie znacie jeszcze najnowszego dzieła Amerykanów, mamy właśnie idealną porę do nadrobienia zaległości.

Ocena: 8,5/10

sobota, 23 października 2010

MUZYKA - Pure Reason Revolution: Hammer and Anvil (2010)

1. Fire Fight (4:29)
2. Black Mourning (6:00)
3. Patriarch (4:18)
4. Last Man, Last Round (4:45)
5. Valour (4:46)
6. Over the Top (4:41)
7. Never Divide (4:48)
8. Blitzkrieg (5:34)
9. Open Insurrection (7:20)
10. Armistice (6:16)

Całkowity czas: 51:56

  Drogi Czytelniku, znasz przypowieść o synu marnotrawnym? Na pewno znasz. A pamiętasz taki zespół, co to w 2006 roku zachwycił progrockowe towarzystwo swoim debiutanckim albumem? Pure Reason Revolution - tak się zwał. Pojawiały się nawet opinie, jakoby stanowili oni nową nadzieję tego troszeczkę skostniałego gatunku. A później?! Później wydali ten nieszczęsny krążek z gaciami na okładce! Och, polały się wtedy progresywne łzy i zazgrzytały artrockowe zęby. I wiesz co, Czytelniku? Pure Reason Revolution powraca. "Niczym ten biblijny synalek", chciałoby się napisać, choć nie potrafię sobie przypomnieć, żeby ojciec w przypowieści, zamiast przeprosin i uznania racji, dostał kopniaka w tyłek i zobaczył wysunięty palec środkowy swojego syna.

   Muszę zasmucić wszystkich, którzy liczyli na powrót do artystycznych korzeni Pure Reason Revolution na "Hammer and Anvil". Ortodoksyjni wyznawcy rocka progresywnego najnowsze dzieło Brytyjczykó wyśmieją już przy słuchawkach w Empiku. Zespół bowiem rozsmakował się na dobre w przesterach, elektronice i wszelkiej maści studyjnych ozdobnikach. Ale to nie był jedyny powód, przez który "Amor Vincit Omnia" spotkał się z chłodnym niczym syberyjskie lasy przyjęciem. Album cierpiał najbardziej przez kompozycyjną ułomność, którą elektronika jedynie starała się (wyjątkowo nieudolnie, żeby nie było wątpliwości) zamaskować. Trzeba przyznać, że ten problem został zażegnany, aczkolwiek (o ile prostsze byłoby życie bez tych wiecznych "ale"!) pojawił się nowy, dla niektórych mogący stać się przeszkodą nie do ominięcia...

   Pure Reason Revolution nie stanęli w miejscu i w całą tę elektronikę weszli... Jeszcze głębiej. Do sampli i ozdobników doszły wszelkiej maści zgrzyty, ściany gitar, całe mnóstwo szczegółów na drugim, a czasem nawet trzecim planie. W efekcie takiego niebezpiecznego zagrania dostajemy najbardziej agresywne dzieło Brytyjczyków, które elementy techno lekką ręką miesza z alternatywnym metalem. Czy w takim szaleństwie jest metoda? Narażę się bardzo, jeżeli zniszczę napięcie i napiszę "hell yeah"? Pewnie nie, bo nikt nie zaczyna recenzji od początku i najpierw rzuca okiem na ocenę :)

   "Hammer and Anvil" w najbardziej "krytycznych" momentach przypomina nieco muzykę Pendulum i właśnie te kawałki błyszczą najjaśniej. Kiedy ściana dźwięku, elektroniczny beat, masa przesterowanych gitar na chwilę cichnie, aby wybuchnąć jeszcze mocniej. Kiedy musisz nagle zerwać się z kanapy i ściszyć muzykę, aby nie narazić się na fochy domowników lub telefon sąsiadów do służb policyjnych. I takich utworów dostajemy całkiem sporo. Niesamowicie agresywny "Fire Fight" z połamanym tempem i licznymi jego załamaniami, budujący kolejne warstwy dźwięku "Black Mourning", w którym powraca najbardziej rozpoznawalny element muzyki Pure Reason Revolution - harmonie damsko - męskie, czy iście metalowy "Last Man, Last Round", gdzie elektroniczny mrok przyprawia o gęsią skórkę.

  Po tak mocnym początku albumu dostajemy trzy bardziej melodyjne utwory, które łączą wspomnianą agresywność z rozmarzonymi refrenami niczym z debiutanckiego krążka. To jedyne, choć dosyć delikatne nawiązanie do "The Dark Third", moim osobistym zdaniem, psuje budowane z takim wysiłkiem agresywne wrażenie całości. Oczywiście, robi się głośno (jak w zakończeniu "Valour" lub "Never Divide"), ale mając w pamięci szczytowe momenty początkowych kompozycji, jestem gotów napisać, że to "słabszy moment" "Hammer and Anvil".

   I takim sposobem wracamy do utworów kontrowersyjnych, głośnych i bezczelnie agresywnych. "Blitzkrieg" stanie się zapewne największym koszmarem fanów debiutu - do połowy utworu słyszymy jedynie klubowy beat, rozbudowywany o kolejne warstwy dźwięku, gdy nagle wszystko się załamuje, a słuchacza koi nieco delikatna harmonia wokalna przy pianinie. Przesterowane gitary i elektronika mają osiągają definitywny szczyt przy "Open Insurrection", najbardziej epickim momencie albumu. Ściana dźwięku, którą tutaj usłyszysz, drogi Czytelniku, aż przywodzi na myśl "Get All You Deserve" Stevena Wilsona i na słuchawkach robi piorunujące wrażenie. Na sam koniec Brytyjczycy raczą nas melodyjnym "Armistice", utrzymanym w popowym klimacie lat 80. Oczywiście, i tutaj doczekamy się eksplozji, choć obejdzie się bez sięgania po pilot.

   Zauważyłeś już na pewno, że o najnowszym albumie Pure Reason Revolution wypowiadam się pozytywnie. Dziwi to nawet mnie, bo przecież byłem jednym z pierwszych "miażdżycieli" "Amor Vincit Omnia". Ale ten krążek Brytyjczyków jest po prostu o wiele lepszy, nawet jeżeli na drodze "progresywny rock - elektronika" zrobili kilkadziesiąt kroków w tym drugim kierunku. Jak pisałem, intrygujące wykorzystanie komputera w muzyce nie musi jej od razu szkodzić. Jednak (bo przecież jakieś "jednak" być musi), do "Hammer and Anvil" polecam podchodzić ze wzmożoną ostrożnością i dobrym sprzętem muzycznym - tylko w ten sposób da się całą tę muzyczną agresywność docenić. W gruncie rzeczy, jestem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Ocena: 7/10

MUZYKA - Pure Reason Revolution: Amor Vincit Omnia (2009)

Przypomnijmy sobie najpierw, jak to było ponad rok temu :D

1. Les Malheurs (5:02)
2. Victorious Cupid (3:39)
3. i) Keep Me Sane/Insane (0:55)
4. ii) Apogee iii) Requiem For The Lovers (5:22)
5. Deus Ex Machina (5:40)/ 6. Bloodless (4:55)
7. Disconnect (5:54)
8. The Gloaming (9:10)
9. AVO (4:47)

Całkowity czas: 45:22
"Amor Vincit Omnia" to taka pierwsza "wielka" płyta roku 2009 na świecie (w Polsce tymczasem mamy kolejny atak Szadkowskiego). Poprzedni album, "The Dark Third", który był zarówno długogrającym debiutem Anglików, poprzeczkę ustanowił niezwykle wysoko. Krytycy rozpływali się, wystawiając wiele maksymalnych ocen, a zespół Pure Reason Revolution z miejsca wstąpił do panteonu grup dającym nadzieję muzyce progresywnej. No ok, ale to było w 2006. Teraz przyszedł czas udowodnić, że "The Dark Third" to nie był przypadkowy majstersztyk. Fanów nie przejmowały zmiany w zespole, zapowiedzi, że tym razem będzie "trochę inaczej", tworzenie płyty "na szybko", żeby zdążyć na termin, bo to przecież wciąż Pure Reason Revolution. Nie ma mowy, że zawalą!
..Prawda?

   Zmiany! Jest ich wiele, co teoretycznie wadą nie jest, ale większość z nich to zmiany na gorsze. Niestety. Oczywiście, wielu z Was w tym momencie da sobie spokój z czytaniem mojej recenzji, ale uwierzcie, że ja również pokładałem niemałe nadzieje w "AVO". No, ale do tematu! Elektronika - dosłownie wylewa się z tych kawałków. Czy to klubowo zmiksowane sample w "Les Malheurs", psychiczny (przerobiony na modłę normalnego techno) wokal w "Disconnect", czy warstwy instrumentalne "Bloodless" i "AVO" niczym z amerykańskiej MTV . To elektronika teraz rozdaje wszystkie karty, co niestety trochę przytłacza. Na debiucie niesamowitym smaczkiem były skrzypce, których tym razem zabrakło. Nie ma też zbyt wielu męsko - damskich harmonii wokalnych (przewijające się przez cały album "Did you feel love?" to jedyna naprawdę zapadająca w pamięć). Czyli podsumujmy, jakich dobrych elementów z "The Dark Third" zabrakło na "Amor Vincit Omnia"? Nastrój, skrzypce, progresywność i harmonie wokalne? No tak, ale to przecież wszystkie dobre elementy tamtego albumu...

   Słuchając "Amor Vincit Omnia" mam wrażenie, jakoby Pure Reason Revolution swoim najnowszym "dziełem" chciało dostać się na listy przebojów. Utworki są krótkie (z wyjątkiem dziewięciominutowego "The Gloaming", które, jak na złość, raczej nie wpada w ucho), a wokaliści wykrzykują buntownicze hasła o miłości. A właśnie, skoro o śpiewie mowa, Chloe Alper usłyszymy w chórkach, ale na pierwszym planie prawie w ogóle. Na "Amor Vincit Omnia" zajmuje się głównie klawiszami, co pozwala wywnioskować, że wszystkie szatańskie "biciki" to jej sprawka. Damn you, Chloe!

   Pokuszę się o wyłonienie tych ciekawszych utworów z "AVO", bo czuć tutaj wyraźny podział na "lepsze - gorsze". Najlepsze (a może po prostu "dobre") na płycie są "Victorious Cupid", "Deus Ex Machina", "Bloodless" i "AVO", z których dwa pierwsze są powszechnie znane, jeden pojawił się na EPce, podczas gdy drugi od dawna zespół gra na koncertach. No, ale ta czwórka, mimo swojej elektroniczno - młodzieżowej ułomności, szybko wpada w ucho i sam przyłapałem się na nuceniu niektórych fragmentów, choćby podczas pisania tego tekstu. Pozostałe pięć to już inna para kaloszy, w nich CZUĆ pośpiech. Chłopaki (no i Chloe) musieli trzymać się terminu, więc nie poświecili im wystarczającej ilości czasu. Efekt jest oczywisty- nuda. I agresja! Oj, jak słyszę "Disconnect" to mam ochotę kogoś pobić...

   Dość, nie mam już siły, czas na solidne podsumowanie "Amor Vincit Omnia". Dwie myśli. Pierwsza: czekamy na trzeci album Pure Reason Revolution, wtedy dopiero dostaniemy ostateczną odpowiedź na pytanie z pierwszego akapitu. Druga: wiecie co mi przypomina okładka "Amor Vincit Omnia"? Wielgachne, zużyte gacie po tacie. A do czego najlepiej pasują gacie..? :-)

Ocena: 3/10

Nadzieja (kurze z archiwum)

Tym razem, w cyklu kurze z archiwum, cofniemy się w czasie do nocy 28 lipca 2008 roku. Tekst, który wtedy spłodziłem, pojawił się następnie w czasopiśmie "Cogito", stąd nostalgiczna nutka. Nie miał przypisanego utworu, cytaty na początku i końcu podpowiadają, że napawałem się wtedy "Stop Swimming", a i po raz pierwszy pojawiła się "ukryta" część tekstu, którą tym razem widać ;)

"Maybe it's time to stop swimming                                                        
   Maybe it's time to find out where I'm at..."


      (...) Zostawił list? Na pewno zostawił, bardzo dobrze pamięta, jak kładł go na stole w kuchni. Matka- jedyna osoba, z którą chciał się pożegnać. Która ten list przeczytałaby do końca. Może nie pierwszego dnia, może nawet nie rok po jego odejściu, ale przeczytałaby go w końcu, zalewając papier łzami.
   Było zimno, za oknem padał deszcz. Te poddasze, które tak bardzo przerażało za każdym razem, gdy trzeba było wyciągnąć jakieś stare rupiecie z zakurzonych pudeł przeklinając własny strych rozmaitymi słowami, tym razem było naprawdę straszne. Nigdy nie był tutaj w nocy, tak późno w nocy, do tego w deszczu. Może właśnie spadające z nieba krople walące w szybę i gdzieniegdzie przeciekające do środka nadawały temu miejscu taką atmosferę. A może powodem było to, co ma tutaj nastąpić?
   Pętla była zaciśnięta mocno. Spojrzał delikatnie w dół. Wiedział, że wystarczy kopnąć tylko krzesło na ktorym stał. Potem nastąpi chwila bólu, która zwiastować będzie koniec jego życia. Zamknął oczy, oddychał. Powietrze miało cudowny zapach. Człowiek nigdy się nie zastanawia nad pięknem powietrza, wdycha je bez przerwy, nie myśląc, że to ono daje mu życie. Wystarczy zablokować do niego dostęp a cały jego fenomen nagle staje się taki oczywisty...
   Już czas. Noga odchyla się delikatnie, żeby mieć możliwość kopnięcia krzesła. Serce uderza tak mocno, że, gdyby tylko mogło, rozerwałoby mu klatkę. Powieki miał zaciśnięte najmocniej jak to możliwe. "Już czas" przemyka mu ponownie przez głowę. Na pewno zostawił ten list..? "Już czas!" Skrzypnięcie drzwi... Otworzył oczy. Na przeciwko niego stał jego ojciec.
   - Nie rób...
   - Dlaczego nie..?! - wrzasnął jak opętany, łzy napłynęły mu do oczy - Powiedz, DLACZEGO NIE?!?!
   - Ja...
   - Gdybyś się o mnie troszczył, nie zostawiłbyś mnie, mamy... ROZUMIESZ, TY SIĘ NIGDY O MNIE, KURWA, NIE TROSZCZYŁEŚ!!! - łzy spływały mu strumieniem po twarzy.
   - Pomyśl o swojej matce - powiedziała nagle Ona, jedyna osobą, którą kochał, a która, jak wszyscy, nie kochała jego. - Będzie już zupełnie sama.
   Zaczął wrzaszczeć jak opętany, krztusząc się łzami. Rwał włosy z głowy, czuł ból. Zawsze czuł ból. Ryknął przeraźliwie. Między ojcem a Nią pojawił się zakapturzony mężczyzna, pokiwał głową. Krzyk był tak przeraźliwy, że wywiercał mu dziurę w umyśle. Łzy spływały po brodzie. Po raz kolejny ryknął. Noga odchyliła się i z całej siły uderzyła w krzesło, które poleciało do kąta pomieszczenia. Niewidoczne łapy chwyciły go za gardło jego dzieciństwo... ból, ogromny ból szkoła i przyjaciele... oczy wyszły mu na wierzch pierwszy pocałunek z Nią... Zakapturzony mężczyzna zaniósł się okropnym śmiechem wspólne filmy wieczorami z matką... Zaczynał tracić świadomość Widok samotnej, opuszczonej matki płaczącej przy stole podczas czytania kartki papieru z jego ostatnimi słowami... Nie, nie, NIE! NIE!!! Za oknem błysnęła błyskawica, jego umysł eksplodował, lina, na której wisiał pękła a on z gruchotem padł na podłogę. Stracił przytomność...

   Ok, zanim skończę tę opowieść, chciałbym dorzucić kilka zdań od siebie.
Myślę, że każdy z nas miał kiedyś takie załamanie. Chwilę, w której wszystko sprawiało ból, w gardle stawał kamień wielkości jabłka, łzy spływały strumieniami. Scena powyżej opisuje właśnie takie załamanie. Przedstawia jego schemat. Możecie zaprzeczyć, ale zamiast Ojca i Dziewczyny każdy z nas może wstawić kogoś innego. Nawet jakiś przedmiot czy zdarzenie. Tylko tego mężczyzny w kapturze nie da rady podmienić, on zawsze tam jest. Nawet tą pętlę każdy z nas zakłada...


   ...Otworzył oczy. Na poddaszu było jasno, promienie słońca wdzierały się do środka przez to samo okno, w które dudnił deszcz. W kącie pomieszczenia leżało krzesło na nim zaś przerwana lina. Dotknął palcami szyi. Miała zatarcia do krwi od pętli. Wstał. Coś stuknęło w kieszeni od spodni. Wyciągnął z niej trzy kamyki, na których widoczne były rozmazane napisy wykonane dawno temu: "Moje Marzenia", "Moi Bliscy", "Moja Wiara". Były ciepłe. Jednak, największe ciepło wydzielała druga kieszeń. W środku był malutki kamyczek. Gdy przyjrzał się bliżej, dostrzegł mikroskopijnej wielkości napis: "Twoja Nadzieja".
   - Rozumiem... - powiedział otrzepując się z kurzu - Już rozumiem... ale zawsze ją coś przerwie

   "...But no-one will give me a map"

MUZYKA - Pain of Salvation: Road Salt One (2010)

1. What She Means To Me (0:51)
2. No Way (7:08)
3. She Likes To Hide (2:57)
4. Sisters (6:15)
5. Of Dust (2:33)
6. Tell Me You Don't Know (2:42)
7. Sleeping Under the Stars (3:37)
8. Darkness of Mine (4:15)
9. Linoleum (4:55)
10. Curiosity (3:33)
11. Where It Hurts (4:51)
12. Road Salt (4:40)
13. Innocence (7:13)

Całkowity czas: 55:27
  Auto przemierzało piaszczyste pustkowie, spokojne i jakby pogrążone w głębokim śnie, wzdłuż starej, popękanej autostrady. Jego wnętrze co chwilę rozświetlały zgniłopomarańczowym światłem oddalone od siebie latarnie. Oświetlały Jego twarz - posępną i zamyśloną, przepełnioną niemożliwym do opisania smutkiem. Jego błyszczące oczy wpatrywały się nie drogę, a w przestrzeń. Był świadomy, że ta Droga nie jest prawidłowa, że zgubił się gdzieś wcześniej. Nie, nie na pustynnej drodze, tylko Drodze życia. Wiedział, że ta pomyłka będzie kosztowała nie tylko Jego. Solą tej nowej Drogi będą łzy, a celem wędrówki - śmierć.

   Minęły trzy lata od kontrowersyjnego „Scarsick”. Cierpliwość fanów Pain of Salvation została nareszcie wynagrodzona, w tym roku otrzymają dwa albumy o wspólnym tytule – „Road Salt”. Pierwotnie miało to być dwupłytowe wydawnictwo, ale – podobnie jak w przypadku Archive i „Controlling Crowds” – prawdopodobnie rozkruszenie go wyjdzie na dobre zarówno zespołowi i wydawcy (kapucha!), jak i fanom oraz recenzentom. Szwedzi słyną ze zmiany stylu swojej muzyki z albumu na album, więc i tym razem postawili wszystko na nową kartę, zapowiadając brzmienie „lat siedemdziesiątych na sterydach”, porzucające ponoć wszystkie charakterystyczne elementy, z których słyną. Wystartowali w Eurowizji, na okładce albumu przedstawili swoje zdjęcie, przez co niektórzy zarzucili im co rychlej „sięsprzedanie”, ale moim skromnym zdaniem, wszystkie te działania miały zrobić tylko ogromny szum wokół „Road Salt One”. Wesoła gromadka albo była pewna wysokiej jakości swojego najmłodszego dziecka, albo desperacko szukała reklamy słabego materiału. Teraz możemy się przekonać, że… Pewność miała swoje podstawy :)
  
   Zjechał na pobocze i zatrzymał auto, po czym wyszedł, nie zamykając nawet drzwi. Oddalił się powoli od autostrady. Był sam, wokół Niego rozciągała się równina, na której piekielne słońce wypaliło każdą roślinę, a nad Nim rozłożony był cały gwiezdny wszechświat. Usiadł na piasku. Myślał...

"Dawno temu wiedziałem, co jest dobre, a co złe,
Ale zgubiłem gdzieś po drodze te światło.
Zawsze chciałem być kimś więcej,
Myślałem, że się zmienię,
Jakoś, kiedykolwiek... Na pewno.
Ale oto jestem.
"

   Pustynny wiatr nagle się nasilił, a jego dźwięk zaczął przypominać żałobne głosy męskiego chóru. Wiedział, że to nie przypadek, że prawda Jego myśli i wątpliwości ożywiła naturę. Głosy zaczęły podążać za tokiem słów, które pojawiały się w Jego umyśle, gonić za nimi. Szybko osiągnęły cel i każda następna myśl rozbrzmiewała setkami głosów na całej równinie.

"W moim gardle proch, proch w moich nozdrzach,
W moich ustach, w oczach proch.
Bo z prochu powstałem, poprzez proch kroczę
I prochem pozostanę, bo prochem jestem."


   „Zmiany, panie, zmiany!” Tym razem kolosalne, jeszcze większe niż na „BE”, którym zaskoczyli każdego po „Remedy Lane”. To naprawdę brzmi, jak „tamte” złote lata. Dźwięki są brudne, masteringu jakby nie było, brakuje chyba tylko charakterystycznych „trzasków”. Następnie, „Road Salt One” proponuje nam ogromną różnorodność gatunkową. Mamy bluesowe „She Likes To Hide”, gospelowe chóry w „Of Dust”, hardrockowe „Linoleum”, znane już z wydanej w ubiegłym roku EPki, przepełnione punkową energią „Curiosity”, psychodeliczne „Where It Hurts”, balladę „Sisters” utrzymaną w marszowym tempie, czy też kabaretowy walczyk „Sleeping Under the Stars” (trzy ostatnie utwory to najpiękniejsze perełki, swoją drogą)… Uf, jest tego trochę. Myślisz pewnie, drogi Czytelniku, że taka rozbieżność niszczy album jako całość. Figa z makiem, po pierwszym, szokującym przesłuchaniu, zauważysz, że wszystko ze sobą idealnie współgra i tworzy całość.

   Po raz kolejny pomyślał o tym wieczorze, o momencie, w którym zszedł z Drogi...

   Moment, w którym zszedł z Drogi. Jego obraz jest zamazany, tego wieczoru wszyscy wypili za dużo wina. Opuścił przyjęcie, wyszedł przed dom, żeby na chwilę pozostać tylko z własnymi, wirującymi myślami. I wtedy właśnie zobaczył Ją. Nie, alkohol w umyśle jedynie bawił się z Nim, to była Jej siostra. Ale poruszała się dokładnie tak, jak ona, uśmiechała w ten sam sposób. Nawet pachniała tak samo, choć wiedział, że to nie była Ona. Wydawało Mu się przez chwilę, że za tą piękną istotą zobaczył widmo jej prawdziwego "ja", jej siostry. Wiedział, dobrze wiedział, że Jego serce nie należy do kopii, którą widział przed sobą, tylko do oryginału, a mimo to był pewny, że wystarczyłoby w tym momencie jedno słowo, delikatnie wyszeptane do Jego ucha, aby zapomniał na krótki moment o wszystkim. Żeby zjawił się w jej łóżku, w niej. Był świadomy, że tym krokiem zmieni wszystko. Ale człowiek nie jest idealną istotą, w końcu również stanowi tylko wybrakowaną kopię. Człowiek błądzi. On również zabłądził. Wystarczyło jedno słowo...


"Jeżeli kiedyś Cię zapytam, w którym stronę mam się udać,
Błagam, nie pomagaj mi
Powiedz tylko, że nie wiesz
"

   Po raz pierwszy też od czasów „One Hour by the Concrete Lake” (czyli od 12 lat!) Pain of Salvation nagrało płytę o czasie krótszym niż zegarowa godzina. Najdłuższa kompozycja na albumie, czyli „Innocence”, trwa siedem minut, a zdecydowana większość kawałków mieści się w radiowych granicach. Dzięki temu non stop atakowani jesteśmy czymś nowym, nikt nawet nie zdąży pomyśleć o nudzie. Tak, to najlepsza pozycja, aby zacząć przygodę z twórczością Pain of Salvation.

   Słowa uznania należą się każdemu członkowi grupy za istotny wkład w „Road Salt One”. Nie ma się uczucia, że „kogoś potraktowano po macoszemu”. Wielką przestrzeń dostał Fredrik Hermansson, który w każdym kawałku (poza „Tell Me You Don’t Know”, gdzie go po prostu nie ma) wspaniale czaruje nas klawiszowymi melodiami (lata siedemdziesiąte zobowiązują!), Léo Margarit bębni o wiele lepiej od swojego poprzednika, najciekawiej prezentując umiejętności podczas pozornie nieskładnych eksplozji, na przykład w „No Way”, albo „Where It Hurts”. Johan Hallgren, jak zawsze, spisuje się na gitarze bardzo dobrze (jest kilka solówek, tak wielce nieobecnych na „Scarsick”), doskonale też śpiewa w większości utworów, czasami w tle, a czasem równolegle z Danielem, a ten… No cóż, głosu nie traci, to wciąż czołówka współczesnych wokalistów.

   Od tego momentu zgubił Drogę życia, zboczył i błądził. Czyn, który popełnił tamtego wieczoru, wbił się w Jego duszę i wielokrotnie jeszcze dźgał. Człowiek przecież nie jest idealny, nie zawsze uczy się na błędzie. Kontynuował podwójne życie, po kryjomu własnoręcznie wbijając drzazgi w dwie inne dusze, Jej oraz Jej siostry. Z czasem stracił pewność, co jest dobre, a co złe, ogarnęła Go ciemność.

"Śmiertelna siostro, oddaję Ci się,
Więc dotknij mojego ciała, swoim lepkim językiem.
Podejdź, zniszcz mnie
Bo bez bólu jestem niczym..."


   Nie widzę w „Road Salt One” żadnych wad, spełnił wszystkie moje oczekiwania. Nie napisałem nic o koncepcie albumu z dwóch powodów. Pierwszy: „Road Salt Two”, który pozwoli zrozumieć historię bardzo osobliwego związku, będzie miał premierę pod koniec lata (a że zaliczy pewnie obsuwę, to dopiero jesienią); drugi: moją własną jego interpretację umieściłem w recenzji. Nie rzucam tutaj słów na wiatr – „Road Salt One” to rewelacyjny album. Zobaczymy, czy jego następca mu dorówna ;)


   Głosy ustały, znów obudziła się Jego ciemność. Otarł sól swojej Drogi z twarzy, wiedział, że czas wracać do domu. Nieść dalej brzemię swoich czynów. Odpalił silnik, a po godzinie był już przed drzwiami swojego mieszkania. Włożył klucz do zamka, przekręcił. Ściągnął płaszcz, powiesił go na wieszaku. Zaparzył kawę i wziął gorący prysznic, zmywając wszelkie dowody wizyty nie u przyjaciela, a Jej siostry. Wypił kawę, po czym wszedł do sypialni. Zapalił światło, Ona spała. Usiadł koło Niej, delikatnie dotknął Jej policzka i ust. Obudziła się i popatrzyła na jego zatroskaną twarz.


"Powiedz proszę, co tak boli...
Coś tam jest, bardzo głęboko, czego nie chcesz pokazać
Coś, co ukrywasz, przepełniony strachem, że odejdę.
Tak nie będzię
Powiedz mi, co tak boli..."


   Patrzył Jej głęboko w oczy. Przez chwilę w sypialni panowała zupełna cisza, którą przerwał odgłos rozpinania rozporka. "Nie pójdziemy spać" - wyszeptał i uśmiechnął się ponuro.


"I prochem pozostanę, bo prochem jestem..."

Ocena: 9/10 (poważnie, zasługuje)

PS: Stanowczo odradzam kupno "podstawowej" edycji albumu, pozbawionej świetnego intro w stylu Queen i kilku minut "No Way" i "Road Salt". Ten album powinien być wydany jedynie w tej kompletnej digipackowej edycji, stanowi ona bowiem "kompletniejszą" całość i nie rozumiem decyzji zrobienia z niej wersji deluxe

MUZYKA - Pain of Salvation: Linoleum (2009)

1. Linoleum (4:54)
2. Mortar Grind (5:50)
3. If You Wait (2:29)
4. Gone (7:54)
5. Bonus Track B (2:27)
6. Yellow Raven (5:39)

Całkowity czas: 29:36

  Ein, zwei, drei!

  
Tym okrzykiem właśnie zaczyna się "Linoleum" - EPka wiadomego szwedzkiego zespołu, odliczająca niejako czas do premiery "Road Salt" - następcy kontrowersyjnego "Scarsick". Cztery zawarte tutaj kompozycje miały zapoznać słuchaczy z kolejnym muzycznym "wcieleniem" trupy Daniela Gildenlöwa, stylizowanym tym razem na lata siedemdziesiąte. Czas zweryfikował te plany, dzisiaj znamy dopiero pierwszą połowę zapowiadanego dwupłytowego concept - albumu, nazwaną po prostu "Road Salt One" i wydaną osobno, czekamy na drugą, a "Linoleum" tak naprawdę ciężko przyrównać do znanego już nam krążka. Nie licząc oczywiście faktu, że tytułowa kompozycja z EPki pojawiła się także na "One"; reszta średnio pasuje. Jednak, postanowiłem napisać kilka słów na temat "Linoleum" z prostszego powodu. Bardzo szybko o niej zapomniano, a teraz - po premierze nowego albumu - prawdopodobnie zniknie całkowicie w odmętach minionej dekady. Pozostanie tylko ciekawostką dla fanów formacji i nie ukrywam, że to do nich kieruję ową krótką recenzję.

   Co tutaj mamy? Znany już z "Road Salt One" tytułowy utwór nie różni się ani jednym dźwiękiem, tak więc pokrótce przypomnę, że to bardzo chwytliwa i agresywna kompozycja, oparta na prostym riffie (czego ponoć od dawna u Szwedów brakuje), rzeczywiście emanująca klimatem tamtych złotych lat. "Linoleum" trafiła się połowicznie zaszczytna funkcja promocji EPki, co zaowocowało przeciętnym teledyskiem. Utwór na szczęście sam broni się doskonale i nawet teraz - po tylu przesłuchaniach - porywa. Zwłaszcza wyciszenie w środku, powolne budowanie napięcia charakterystycznymi harmoniami wokalnymi i brutalne go zniszczenie wspólnym "darciem mordy" całego zespołu. Otwarcie jak najbardziej na plus.

   "Mortar Grind" rozpoczyna tę część utworów, które zdecydowanie mniej pasują do stylistyki "Road Salt One". Mroczny, agresywny i psychodeliczny, oparty na przesterowanych gitarach ("ubrudzonych" brzmieniowo do granic możliwości) i fenomenalnym motywem klawiszowym (dokładnie, fenomenalnym - brawa dla Fredrika Hermanssona). Tutaj po raz kolejny wesoła gromadka używa zagrania z "Linoleum", wyciszając nagle utwór, chwilowo budując napięcie i wreszcie miażdżąc je wraz ze słuchaczem. Zwłaszcza zwolenników wokalu Gildenlöwa może przyprawić o ciarki na plecach.

   Psychodelia wysunie się na pierwszy plan w balladzie "If You Wait". Ten krótki, bo nie dochodzący nawet do trzech minut utwór sprawia wrażenie całkowitej improwizacji, Léo Margarit wali w bębny jak szalony, jednak ma to swój urok. Za gardło najmocniej chwyta tekst wyśpiewany przez Daniela, budzący skojarzenia z inną balladą grupy - "Road Salt". Właściwie możnaby "If You Wait" nazwać alternatywną wersją tamtego utworu, która świetnia nadawałaby się na nadchodzące "Road Salt Two". Ale do tej kwestii jeszcze wrócimy...

   Przed nami bowiem klejnot "Linoleum" i najlepszy powód, by się tą EPką zainteresować - "Gone". Blisko ośmiominutowy "emocjołamacz", w którym całe show kradnie najważniejszy instrument, jaki posiada Pain of Salvation, czyli głos Gildenlöwa. Można go lubić lub nie, ale podczas słuchania "Gone" każdy przyzna mi rację. Strun głosowych tego faceta nie kupisz nawet kartą Master Card Billa Gate'sa. Do tego, utwór oddaje się w całości chłodnym ramionom Mroku, a tekst porusza serce dogłębnie. Rozpływam się w pochwałach, ale nie bez powodu; to jedna z najlepszych kompozycji Pain of Salvation. Idealny utwór końcowy i aż żal, że nie pojawi się nigdy na żadnym studyjnym wydawnictwie... Bo chyba się nie pojawi, prawda?

   Ha! No właśnie, tutaj leży pies pogrzebany. Pies i największy problem "Linoleum", należy dodać. Początkowo, to znaczy dawno temu w minionej dekadzie, w momencie premiery EPki, było pewne, że wszystkie premierowe utwory na niej zawarte trafią później na dwupłytowe "Road Salt". Album się rozkruszył, na jego pierwszą część trafiło jedynie "Linoleum", a w środowisku najwierniejszych fanów pojawiły się plotki, jakoby "Road Salt Two" z pozostałych trzech kompozycji miało zrezygnować. Chciałbym w to wierzyć, przyznam bez bicia. Chciałbym dostać te dwanaście nowych utworów i móc słuchać EPki jako czegoś osobnego, epilogu do historii "Road Salt". Wątpię jednak, że tak się stanie. Gildenlöw wiele razy powtarzał, że rozdzielenie dwupłytowego albumu wyjdzie mu na dobre, ponieważ jego druga połowa ma cięższy i mroczny nastrój, co tłumaczyłoby mój zarzut, że utwory z "Linoleum" "nie pasują" do "Road Salt One". A "Gone", zarówno muzycznie jak i tekstowo, idealnie zamknęłoby całe "Road Salt".

   "A co z pozostałymi dwoma utworami?" - zapytasz. "Bonus Track B" to satyryczna pogadanka zespołu przy stole. Posłuchasz dwa razy, pośmiejesz się, ale później będziesz już go przerzucał. "Yellow Raven" to z kolei udany i klimatyczny cover Scorpionsów. Jeżeli uważasz, że dla niego warto kupić "Linoleum", proszę Cię bardzo, drogi Czytelniku, jesteś mocarnym fanem. Ja jednak na miejscu pozostałych wstrzymałbym się z radosnymi zakupami do końca lata, kiedy tracklista "Road Salt Two" będzie znana. Jeżeli rzeczywiście "Mortar Grind", "If You Wait" i "Gone" tam się pojawią, omawiana pozycja stanie się jedynie swego rodzaju "singlem", takim dla prawdziwych kolekcjonerów, który oceniłbym na 4, ale w chwili obecnej, jako że utwory te są nieobecne na żadnym długogrającym wydawnictwie, wystawiam 6. Jeżeli "Road Salt One" Cię zachwyciło i nie masz ochoty czekać na jesień, znajdziesz tutaj smakowite ciastko deserowe z wisienką - wspaniałym "Gone".

Ocena: 6/10 

niedziela, 10 października 2010

MUZYKA - Jesienne płyty

  Należę do ludzi, którzy muzykę uwielbiają wiązać w duszy z własnymi wspomnieniami. Tworzy to, po jakimś czasie, swoisty album ze zdjęciami, który możesz otworzyć i oglądać wedle uznania. I tak, myśląc "jesień", przychodzi mi do głowy kilka albumów, które to emocjonalnie na zawsze już wiązać będę z tą wyjątkową porą roku. Postanowiłem je wypisać, lecz miejcie proszę na względzie fakt, że są to tylko płyty, które towarzyszyły mi w ważniejszych momentach życia i przez to, podchodzę do nich zdecydowanie subiektywnie.

 Coma - Hipertrofia 

   Kwestii wyjaśnień - dużo wody w Nilu upłynęło od mojej pochopnej recenzji "Hipertrofii". Dopiero własne przeżycia bardzo brutalnie uświadomiły mi, o czym tak naprawdę ten concept album opowiada i pozwoliły w płycie się rozkochać. Nie ma co się oszukiwać, że żółto - czarnego albumu trzeba słuchać w całości, ale od utworu "Zero osiem wojna" szybko zapomina się o długim jego czasie trwania. Drugi krążek, smutny ponad wszelką miarę, to jedna z najwyraźniejszych jesiennych "fotografii" z mojego albumu. Posłuchaj finału "Ekhart", "Widokówki", "Archipelagów", i daj się utopić w bezgranicznej głębi "Ciszy i ognia" - zrozumiesz. A że po skończeniu słuchania będziesz miał ochotę jedynie cicho zaszlochać i pójść spać? No tak, zapomniałem napisać, że moim zdaniem, najpiękniejsza muzyka to smutna muzyka. Myślałem, że to dla Ciebie od dawna oczywiste :)

Dredg - El Cielo

  Choć równie dobrze mógłby się tu pojawić "The Pariah, The Parrot, The Delusion", to jednak wybór padł na "El Cielo", którego teksty są o wiele bardziej poruszające. Dla mnie ten album to symbol samotności i - akcent pozytywny! - oczekiwania. Posłuchaj nieco singlowego "Sanzen", skup się na tekście. I jeżeli kiedyś poczujesz się naprawdę bezradnie, włącz "El Cielo". Chłopaki z dołka Cię nie wyciągną, ale na pewno sprawią, że poczujesz te sadomasochistyczne zadowolenie z "dolnego" stanu. Najbardziej magicznym i zaskakującym momentem płyty będzie chyba "Whoa Is Me", którego, na złość, nie opiszę.



Feeder - Pushing the Senses

  O, teraz cofniemy się kilka lat w czasie. Jeden z albumów, które wychowały Waszego ulubionego recenzenta. Feeder to zespół poprockowy, ale na "Pushing the Senses" elementy popowe wyśmienicie mieszają się z balladowym klimatem brytyjskich gwiazd alternatywnych. Same proste teksty o miłości, wolne tempo, urzekające melodie... To wystarczy, aby w deszczowy jesienny wieczór puścić ten album i bez wstydu poczuć sentymentalne wzruszenie. Chętnym próbki polecam sprawdzenie na przykład kompozycji "Frequency".




King Crimson - Red

  Nie ma nawet sensu się rozpisywać na temat tego albumu. Ja napiszę jedynie "Starless" i zwinę się w kłębek, ssąc kciuka.










Opeth - Blackwater Park

  Płyta, której każdy szanujący się Metal Jersey buduje ołtarzyk w kącie pokoju, dla mnie ma znaczenie bardzo szczególne. To za jej pośrednictwem poznałem osobę Stevena Wilsona i rozkochałem się w muzyce na dobre. No, ale co z samym "Blackwater Park"? Piękny to album, choć metka "progresywny death metal" zobowiązuje. Osoby o delikatniejszym guście mogą być zaskoczone. Jednak, w przypadku muzyki Szwedów każda rozwalająca sufit sekwencja przeciwstawiona jest delikatniejszej części i każdy BOSKI ryk Mikaela Akerfelda kontrastuje wspaniały śpiew. Punkt szczytowy Opeth, jeden z najlepszych metalowych albumów wszechczasów i... Genialna jesienna "fotografia".

Paradise Lost - Faith Divide Us - Death Unites Us

  Choć równie dobrze możesz wstawić tutaj, drogi Czytelniku, tytuły "In Requiem" i "Paradise Lost". Z mrokiem Paradise Lost miałem niebywałą przyjemność zapoznać się właśnie jesienią i - nie ma co ukrywać - zakochałem się po uszy. Uwielbiam nastrój ich muzyki, śpiew Nicka Holmesa i zrywające kask ze łba solówki Mackintosha. Do tego dodaj wyjątkowo smutne teksty, puść sobie klip do kompozycji tytułowej i... Leć do sklepu. Brytyjczycy pogłębią doznania płynące z każdej jazdy pociągiem przez mokre od deszczu pola i usychające lasy.





Placebo - Sleeping With Ghosts

  Skoro cofaliśmy się już w czasie, cofniemy się nawet kroczek dalej. Jeżeli miałbym wybrać najbardziej sentymentalny album Placebo, wybór mógłby być tylko jeden. "Spanko z duszkami" to płyta powszechnie uznawana za lekkie poślizgnięcie brytyjskiego tria, ale - jak już wspominałem - dzisiejsze zestawienie jest wyjątkowo subiektywne. Dla mnie "Sleeping With Ghosts" stanowi symbol początku - towarzyszył mi, kiedy zestresowany rozpoczynałem liceum i zupełnie przypadkowo powrócił ostatnio, przed moim wyjazdem na studia. I nie uważam tego za zbieg okoliczności. Posłuchaj "Centrefolds", najlepiej na słuchawkach - ciarki...

Porcupine Tree - The Incident

  Dlaczego akurat "The Incident"? Bo miał premierę na jesień..?! Duuh...














Radiohead - Amnesiac

  Najbardziej jesienny album Radiogłowych według Waszego uniżonego recenzenta. Duszny nastrój tego nagrania i geniusz kompozycyjny graniczący z szaleństwem sprawiają, że za każdym przesłuchaniem "Amnesiac" czuję się, jakbym zabierał się w narkotyczną podróż. Radiohead można kochać lub nienawidzić, ale nikt im nie odmówi jednego: jako pierwsi mieli jaja, żeby coś takiego odwalić i do tego zachować twarz. "Amnesiac" cenię sobie nieco wyżej niż osławione "Kid A".





The National - High Violet

  Najnowszy jesienny album, słuchany obecnie na okrągło. Kolana się załamują już przy pierwszym utworze, a dalej robi się jeszcze smutniej. Zainteresowanym polecam zjazd nieco niżej, gdzie posłuchać można mojego ulubionego kawałka z "High Violet" a cierpliwym... poczekać na recenzję :)







  To tyle, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mam niestety pamięci Kostucha, stąd mogę jedynie obiecać, iż jeżeli coś mi się jeszcze przypomni, z pewnością o tym napiszę (czyt. dopiszę w tej notatce). Mam nadzieję, że ta krótka lista okaże się przydatna i umili kilka jesiennych wieczorów osób odwiedzających Wyspę Jowisza :)

sobota, 9 października 2010

Dziennik emigranta, rozdział I



  Zatłoczone ulice, po których wszyscy biegną w sobie tylko znanym kierunku w bliżej nieokreślonym celu rozświetla budzące się do życia słońce i dziesiątki samochodowych lamp. Jeszcze niedawną ciszę burzą najnowsze hity zza oceanu ustawione jako dzwonki komórek poukrywanych głęboko w kieszeniach płaszczy i ogromny szum przejeżdżających tramwajów. Nic nie dziwi; wszystko tak, jak zawsze. Jedynie rozsiane gęściej niż angielska mgła światła na przejściach dla pierwszych doprowadzają krew w żyłach do stanu wrzenia.

   Tysiące twarzy, kultur, barw i dźwięków to sól tej ziemi, bez której człowiek czuje się zagubiony i która to sprawia, że bez problemu może skoczyć prosto w tę falę tsunami i podróżować z nią niezauważony. Tempo narzuca muzyka w słuchawkach lub ścigające terminy, których nie być by nie mogło w tym miejscu. Stajesz na moście i rzucasz rozmarzone spojrzenie na Odrę - chwila wytchnienia przed kolejnym maratonem.

   Wieczory mijają według radosnego schematu, na podstawie którego bez większych wyrzutów sumienia zupę z proszku zapija się butelką zimnego piwa wpatrując się w odmóżdżający teleturniej lub nowy odcinek mniej lub bardziej lubianego serialu. Pod nogami spoczywają dziesiątki kartek z planami, tytułami, tekstami i rysunkami, na które rzucisz okiem "już za chwilę", o ile oczywiście Twoja nowa rodzina nie namówi Cię na kolejną butelkę Piasta. A później nie wyciągnie Cię z domu, nie zważając na to, że udajesz, iż tego nie chcesz. Do łóżka kładziesz się zawsze niechętnie, aby - tylko przez chwilę - wrócić myślami gdzie indziej, zobaczyć sentymentalną wizję przeszłości, po czym zasnąć na krótko.

  To Twój dom


   Zapach suchych liści miesza się z esencją koszonej trawy. Słońce wita Cię radośnie, zamieniając spleśniałą żółć drzew w błyszczące złoto i miedź. Nieliczni ludzie, których mijasz na swojej drodze albo udają, że Cię nie pamiętają, albo uśmiechają się serdecznie i zadają kilka nieistotnych pytań. Mijasz wiekowe budynki, które nie zawalają się chyba tylko ze względu na magię, jaką wywiera sentyment mieszkańców tego pięknego miejsca.

   Kilka dziesiątek twarzy i wspólna kultura to sól tej ziemi, która często wprawia Cię w zakłopotanie i przez którą to odczuwasz tak zatarte ostatnio uczucie - więzi. Czujesz się przywiązany do tych drzew, popękanych ulic i ciszy, którą zmierzasz powoli, w osamotnieniu, bez określonego celu. Tempo nie kroków, a myśli nadaje muzyka w słuchawkach. Często stajesz na drewnianym mostku, rzucając rozmarzone spojrzenie na stadko kaczek, kluczujące wśród kamyków rozsianych nielicznie w płytkiej rzeczce. Ruszasz dalej dopiero wtedy, kiedy uznasz, że magii tej krótkiej chwili już Ci wystarczy.

   Wieczory mijają w spokoju, przy cudownych dźwiękach muzyki wylewających się z głośników komputera i ciemności otulającej świat za oknem. Starannie przyszykowany posiłek popijasz zieloną herbatą i zastanawiasz się, czy przerwać tę chwilę szczęścia i wyjść z domu na spotkanie się ze starymi znajomymi, czy też pozostać w tej pozycji przez kolejne trzydzieści minut, aż nie skończy się ulubiona płyta. Bo w końcu

   to Twój dom.


   Dwa domy, dwa życia. Dwoje ludzi, pochodzących od jednej i tej samej osoby, różniących się zwyczajami i charakterem. Czy człowiek, który ma dwa domy, pozostawia w każdym z nich cząstkę siebie? Skoro tak, to co staje się z nim samym? ..Czy też człowiek, który ma dwa domy, pozostawiwszy w każdym cząstkę siebie, tak naprawdę domu nie ma żadnego i traci te cząstki na zawsze?