środa, 22 września 2010

MUZYKA - Steven Wilson (b-side): Home in Negative (2010)



  Steven Wilson podzielił się za pomocą Facebooka nową kompozycją, której możecie posłuchać powyżej. Co o niej można by naskrobać?

   "Home in Negative" to odrzut z sesji nagraniowej do... Nowego studyjnego albumu Wilsona, który to, przypomnijmy, ukaże się na początku przyszłego roku. Za to właśnie uwielbiam mroczne przestrzenie internetu - gdyby ich nie było, na kompozycję musielibyśmy polować latami lub czekać, aż Steven wyda kolejną kompilację niewykorzystanych kawałków. A tak, hop - siup, mamy niesfornego gagatka na dysku.

   Utwór nie wychodzi stylistycznie zbyt daleko poza stefanowe "Cover Version", aczkolwiek da się wyczuć inspirację lżejszymi kawałkami Opeth. To delikatna ballada, charakteryzująca się prostymi uderzeniami akustycznej gitary i cudownym wyciem melotronu w tle. Ot, klimatyczna rzecz, dostępna na wyciągnięcie ręki. Mam nadzieję, że Wilson częściej raczyć nas będzie takimi niespodziankami. W końcu zawsze lepiej ucieszyć fanów niż chować przez lata w archiwum takie perełki jak "Meantime".

poniedziałek, 20 września 2010

MUZYKA - Kasabian: West Ryder Pauper Lunatic Asylum (2009)

1. Underdog (4:37)
2. Where Did All the Love Go? (4:17)
3. Swarfiga (2:18)
4. Fast Fuse (4:10)
5. Take Aim (5:23)
6. Thick As Thieves (3:08)
7. West Ryder Silver Bullet (5:15)
8. Vlad the Impaler (4:44)
9. Ladies and Gentlemen, Roll the Dice (3:33)
10. Secret Alphabets (5:07)
11. Fire (4:13)
12. Happiness (5:16)

Całkowity czas: 51:59

  Po wydaniu "Empire" było już pewne, że zespół Kasabian nie ma zamiaru podlizywać się nikomu, a zwłaszcza brytyjskim pismakom, którzy i tak przekreślili ich grubą kreską. Tamtym albumem (ciężkim, choć udanym, przypomnijmy ten fakt) Rzeźnicy nieśmiało skierowali swoje muzyczne kroki w stronę psychodelii, mieszając ją z przepychem elektroniki. Teraz wystarczy rzut oka na tytuł, aby wiedzieć, że swojej decyzji się nie wstydzą, spakowali manatki i wyruszyli w podróż ku psychodelicznym krainom zwiedzanym dekady temu przez ekipę Johna Lennona.

   "West Ryder Pauper Lunatic Asylum" nie ma w sobie nawet połowy elektroniki "Empire". Wszystkie dźwiękowe "przeszkadzajki" siedzą sobie wygodnie na drugim planie, wysuwając się niechętnie tylko na potrzeby singlowego "Underdog", utrzymanego w duchu debiutanckiego krążka chłopaków, odjechanego przerywnika "Swarfiga", który to przywodzi na myśl "On the Run" z Ciemnej Strony Księżyca, ballady "Ladies and Gentlemen, Roll the Dice" i dziwacznego (czym mam na myśli "nieudanego") "Vlad the Impaler". Reszta utworów to zupełnie inna bajka.

   Najnowszy album Brytyjczyków sami twórcy nazywają "soundtrackiem do nieistniejącego filmu". Filmu drogi, dodałbym od siebie, bo chyba najwspanialej słucha się go podczas podróży. "West Ryder Pauper Lunatic Asylum" (brzmi kozacko, ale pisanie go na potrzeby recenzji co kilka zdań męczy cholernie) to muzyczna pogoń za białym królikiem. Przepełnione eksperymentami i nieskrępowaną psychodelią kompozycje zachwycają i nie pozwalają wyłączyć odtwarzacza aż do końca. Wspomnę chociażby cyrkowe "Where Did All the Love Go?", wybrudzony "Fast Fuse" - pewny hit każdego koncertu, porywa do zerwania się z miejsca, tajemnicze "Secret Alphabets" z orientalnymi elementami w tle, kończące się "schizowatym" motywem smyczkowym (podobny motyw zespół wykorzystał w utworze "By My Side" z poprzedniego albumu), zawierające gospelowe chórki "Happiness", czy obojętny śpiew, który wybucha w iście beatlesowski refren podczas "Fire". I porównanie to nieprzypadkowe, bo Kasabian wydaje się lansować na The Beatles nowego wieku. 

   Najpiękniejszym momentem albumu jest jednak jego środek, trzy fenomenalne kompozycje w orientalnym stylu. Pierwsze jest "Take Aim", które zachwyca gitarowym motywem przez pierwszą połowę, następnie niespodziewanym wejściem trąbek. Nastrój tego utworu wprowadza w nostalgię i świetnie przygotowuje na moje ulubione "Thick As Thieves". To z kolei psychodeliczna balladka, w której błyszczy Tom Meigan - skubaniec porusza swoim głosem. Klimatu dodają delikatne chórki w tle i prosta, acz urzekająca partia gitary. Jako trzecią dostajemy kompozycję "tytułową". Najbardziej orientalne "West Ryder Silver Bullet", w którym gościnnie udziela się aktorka Rosario Dawson, tworząc magnetyzujący duet z Meiganem. Mamy tutaj wszystko, czego spodziewalibyśmy się po "soundtracku do nieistniejącego filmu drogi", są cymbałki, plumkanie skrzypiec, bębny i psychodeliczne zawodzenie w tle. Aż szkoda, że po takim transie na płycie pojawia się w sumie najsłabszy "Vlad the Impaler", ściąga za kostkę z chmur.
   Zabawne, bo jedynym minusem albumu zakończyłem poprzedni akapit. W takim razie, pozostaje mi chyba jedynie wszystko podsumować. "West Ryder Pauper Lunatic Asylum" uważam za rewelacyjny album, intrygujący i kompletny. Jeżeli w tym klimacie chłopaki zdecydują się zostać na jeszcze jeden krążek, nie miałbym absolutnie nic przeciw. Jedna z najprzyjemniejszych pozycji roku 2009.

Ocena: 9/10

sobota, 18 września 2010

MUZYKA - Kasabian: Empire (2006)

1. Empire 3:53
2. Shoot the Runner 3:27
3. Last Trip (In Flight) 2:53
4. Me Plus One 2:28
5. Sun Rise Light Flies 4:08
6. Apnoea 1:48
7. By My Side 4:14
8. Stuntman 5:19
9. Seek & Destroy 2:15
10. British Legion 3:19
11. The Doberman 5:34

Całkowity czas: 39:24

   "Rzeźnicy" (bo to przecież oznacza słówko "kasabian" w języku ormiańskim) nie próżnowali za długo po wydaniu swojego - rewelacyjnie przyjętego - samozwańczego debiutu. Dwa lata wystarczyły na spłodzenie całkiem nowego albumu, zatytułowanego "Empire". Ponoć tak członkowie zespołu zwykli nazywać między sobą coś dobrego. A tymczasem krytycy z całego świata nie pozostawili na "Imperium" suchej nitki. Na pytanie "dlaczego" odpowiemy sobie, oczywiście, w poniższej recenzji.

  Zmian w muzyce "Kasabian" tyle, co po przejściu huraganu w średniej wielkości amerykańskiej wiosce. Przypomnijmy, czym charakteryzował się debiutancki album Brytyczyków. Przede wszystkim elektronika, duszna, chłodna i wpychająca swoje komputerowe macki wszędzie, gdzie tylko się da, a także cały zestaw przyjemnych dla ucha melodii. Tylko tyle, aż tyle. Bo "Kasabian" był albumem po prostu bardzo dobrym i powtarzam bo dosyć często. Ale sukces komercyjny najwyraźniej chłopakom nie wystarczył, ponieważ kroki na swojej muzycznej drodze skierowali w nowym kierunku, stawiając tym razem najmocniejszą kartę na psychodelię, a jednocześnie malując ją znanym, elektronicznym pędzelkiem.

   I jeżeli "Kasabian" można było nazwać albumem wysmakowanym, tak "Empire" to eksplozja młodzieńczej energii. Głośne i przepełnione elektroniką kompozycje reprezentują pierwszą, bardziej singlową część krążka. I tak, mamy tytułowe "Empire" z bardzo natrętnym syntezatorem, zadziorskie "Shoot the Runner", czy wesołe "Me Plus One" ze skocznymi smyczkami. Zakładam, że ta część albumu właśnie namieszała w głowach krytykom, którzy spodziewali się kolejnego zestawu piosenek w stylu debiutanckiego dziełka chłopaków. I przyznam, że mnie także początkowo nastrajała negatywnie.

   Nie bez powodu napisałem wcześniej, że Brytyjczycy skierowali nowy album w psychodelicznym kierunku. Bo druga część płyty to istna jazda bez trzymanki, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Niemrawe oznaki słyszymy już w "Sun Rise Light Flies", gdzie elektronika wylewa się z głośników niczym fala tsunami, ale to następujący po nim - niestety, trochę słabszy - "Apnoea" stanowi otwierającą się bramę psychodelicznego królestwa. A później już z górki - przerażające smyczkowe zakończenie "By My Side", zamieniające taneczny kawałek w epickie dzieło, transowy "Stuntman", w którym pod sam koniec słyszymy niemal eskapadę dźwięków, wyciszone "Seek & Destroy" z przepięknymi klawiszami w tle, krótka ballada "British Legion" (tutaj mamy chwilę na złapanie oddechu) i wreszcie niepozorne "The Doberman", które stale narasta, by w końcu wybuchnąć hiszpańskim temperamentem i zachwycić motywem na trąbce. 

   Zauważyłeś już chyba, drogi Czytelniku, że nie wypowiadam się zbyt krytycznie na temat zawartości "Empire". Nie rozumiem zupełnie tak negatywnego przyjęcia drugiego albumu Kasabian w mediach (fani, wiadomo, bezgranicznie płytkę pokochali), ale przyznam, że całość początkowo brzmi chaotycznie. Potrzeba czasu. Po pierwszym odsłuchaniu byłbym gotów wystawić ocenę "5", ale później ze wstydem pukałbym się w puste czółko. Wiele osób pisze o muzyce, że "jeżeli wchodzi do głowy dopiero po kilku przesłuchaniach", to "zostaje w niej na dłużej", ale w praktyce mało kto się dzisiaj ową teorią sugeruje przy poznawaniu nowych zespołów. Dlatego, jeżeli pod wypływem mojej recenzji, sięgniesz po "Empire", poczekaj kilka przesłuchań z brzydkim mailem do mnie. A nuż zmienisz zdanie.

   Niemniej jednak, osobom nieznającym twórczości Brytyjczyków polecam najpierw zapoznanie się z ich debiutanckim albumem, tudzież "West Ryder Pauper Lunatic Asylum" - następcą "Empire". Ponieważ omawiany krążek stanowi bardzo niesforny most, łączący elektroniczny chłód "Kasabian" z czystą psychodelią trzeciego dziecka Brytyjczyków. Niesforny, bo pomimo początkowych psikusów z jego strony, idzie go polubić w miarę czasu. Ot, dlatego właśnie wystawiam siódemkę z mocnym plusem.

Ocena: 7,5/10

środa, 15 września 2010

FILM - Incepcja (2010)

Reżyseria: Christopher Nolan
Czas trwania: 148 minut

  Muszę przyznać, że z dużym dystansem podchodzę zazwyczaj do wszystkich samozwańczych "produkcji roku". Tym razem, w przypadku "Incepcji" Christophera Nolana, było troszeczkę inaczej. Wybierając się do kina, byłem pewny, że wyjdę zeń usatysfakcjonowany. Głowiłem się jedynie, czy naprawdę wystawię filmowi ocenę maksymalną, czy jednak pozbawioną jednego lub dwóch oczek. Zainteresowani wynikiem? Pewnie nie, wszak "Incepcję" widział już każdy, nawet Wasze prababcie. Ale "i tak powiem, bo jestem bardzo wylewny" ;)

  
  Założenia fabularne zna każdy. Dom Cobb, niezwykle uzdolniony złodziej, wykradający najcenniejsze informacje z podświadomości człowieka w fazie snu, jest obecnie poszukiwanym na całym świecie zbiegiem. W zamian za tak wysoką pozycję w biznesie zapłacił największą cenę - utracił rodzinę. Ale na horyzoncie pojawiło się światełko nadziei i Cobb ma szansę odkupić swoje grzechy oraz powrócić do dzieci. Oczywiście, nic za darmo. Musi wykonać ostatni wielki "skok" na podświadomość człowieka i dokonać rzeczy niemożliwej - incepcji, czyli zasiania nowej informacji w mózgu człowieka. Zbiera najzdolniejszy zespół i stawia wszystko na jedną kartę. Nikomu jednak nie zdradza, jaka przeszkoda czeka na nich w jego własnej podświadomości...

   Jak pisałem, założenia zna każdy. Wielu jednak na tych założeniach kończy swoją interpretację "Incepcji", zarzucając filmowi niezrozumiałość i chaotyczność. Nic z tych rzeczy! Nolan po raz kolejny stworzył historię wymagającą od widza maksymalnego skupienia, nie rozglądania się po sali kinowej lub szybkiego "skoku do toaletki", ale w żadnym razie nie skomplikowaną. Zapewniam, że jeżeli nie zrozumiałeś tego filmu, drogi Czytelniku, wystarczy oglądnąć go jeszcze raz, tym razem zapominając o całym bożym świecie. Nie do końca też mogę się zgodzić z pochwalnymi hymnami na temat oryginalności tej historii. Pomysł wędrówki po snach człowieka widzieliśmy niedawno w "Paprice" nieodżałowanego Satoshi Kona, a zgrabnie zamaskowana tematyka walki z własnymi demonami i przemiany wewnętrznej człowieka towarzyszy sztuce od dziesiątek lat. No dobrze, skoro mamy za sobą marudzenie...


  Film Nolana to majstersztyk. Chwilę w niego zwątpiłem na początku, ale po kilkunastu minutach, gdy już złapie się haczyk, wciąga niczym dorodne bagno. Radosne i lekkie wprowadzenie, poznanie bohaterów i nagle zaczyna się istna jazda bez trzymanki. Napięcie wzrasta z sekundy na sekundę, przebija sufit w scenie ze zmianami grawitacji, chwilowo odpuszcza, aby pod koniec znowu wcisnąć widza kopniakiem w fotel. Naprawdę, jestem pełen podziwu, chyba żaden film od czasów "REC" nie trzymał mnie w kinie w takim skupieniu. Człowiek nie zauważa nawet, kiedy mija dwie i pół godziny (tak, nikt czasowo się nie patyczkuje z widzem). Jako że w języku polskim słowo "incepcja" nie istnieje, bardziej adekwatne byłoby nazwanie filmu "Immersja" - tytuł pasowałby jak ulał.

  
  Pierwsze zdanie poprzedniego akapitu odnosi się zarówno do oprawy audio - wizualnej "Incepcji". Wspaniałe zdjęcia, umiejętne budowanie nastroju barwami i wspaniałą muzyką Hansa Zimmera i oszczędne, choć cudowne, efekty specjalne. I na nich właśnie się chwilę zatrzymamy. Pomysł "wskakiwania" w sny człowieka dał autorowi nieograniczone pole do popisu, ale nie skorzystał z niego w pełni. Owszem, sceny ze składającym się miastem, obrotami grawitacji w hotelu, wizyta w "otchłani" (cii, nie spoilerujemy), wszystkie powodują mimowolny opad szczęki, zerwanie kapci (tudzież butów, jeżeli jesteśmy w kinie) z nóg i poczucie pewnego lęku przed potęgą snów. Ale reżyser potraktował je, jako swojego rodzaju ubarwienie głównej historii. Po tym poznaje się kunszt. A jeżeli i tak nie możesz odżałować potencjału, polecam seans wspominanego filmu pana Kona. "Paprika" zachwyca szaleńczą, nieograniczoną wolnością w tworzeniu sennego świata.



   Chciałbym jednak zauważyć, że "Incepcja" w założeniu jest filmem sensacyjnym i w tym gatunku należy ją postrzegać. To nie jest dzieło, które odciśnie na Twojej duszy ślad, zmieni Twój sposób myślenia. I do tego zresztą nie aspiruje. Jednak, wybierając się do kina na najmłodsze dziecko Christophera Nolana, możesz być pewien, że dostaniesz film inteligentny, piękny i intrygujący do granic możliwości. Tak więc, skoro oceniamy "Incepcję" w kategoriach sensacyjnych, werdykt może być wyłącznie jeden.

Ocena: 10/10

Upadł? Nie upadł? Tych, którzy wciąż nad tym myślą, zachęcam do przeczekania napisów końcowych

wtorek, 14 września 2010

KONCERT - Dziękuję, na zdrowie, zajebiście! -Inowrocław Ino-Rock Festival 2010 (11 IX)



  Nie ma co ukrywać, Anathema to jeden z moich ulubionych zespołów. Kocham ich od dawien dawna, ale - jak to w każdym związku bywa - miewałem także chwile słabości. Bo ile w końcu można ociągać się z wydaniem nowego albumu? W pewnym momencie sprawa zrobiła się równie niedorzeczna, co w przypadku "Chinese Democracy", jednak "Klątwiarze" nie podzielili losu gwardii Axla, zmienianej chyba tak często jak zużyte skarpetki i wydali album, ku wielkiej uciesze fanów z całego świata, "zaledwie" siedem okrążeń Ziemi wokół Słońca po premierze "A Natural Disaster", a następnie ruszyli w oficjalną trasę koncertową. Na tegorocznym Ino-Rocku pojawić się mieli jako gwiazda wieczoru, więc siłą rzeczy musiałem się tam zjawić i ja. (jak zawsze opiszę też wszystkie ciekawostki związane z wyjazdem, dlatego pragnących jedynie relacji z koncertu zapraszam pod wycapslockowane "Ino-Rock Festival")

  Wyjazd: piątek, godzina 9:31. Z radością stwierdzam, że coraz lepiej znoszę te wszystkie olbrzymie wycieczki pociągowe, bo dziewięć godzin minęło całkiem szybko. Pomógł mi w tym trzeci tom "Kłamcy" Kuby Ćwieka (polecam, a co!) i największy przyjaciel wszystkich pasjonatów muzyki, czyli przenośny odtwarzacz. No, wszystkich oprócz Stevena Wilsona. Wyjątkowo zabawnych wydarzeń tym razem w wagonach nie było, chociaż nieufni mężczyźni po trzydziestce, którzy poczęstowali się żelkami dopiero wtedy, gdy sam zjadłem kilka i wciąż żyłem, zapadną mi w pamięć.

  Po jakimś czasie za oknem przestały pojawiać się lasy i różnego rodzaju wybrzuszenia powierzchni, ich miejsce zajęły zaś łyse równiny przepełnione ziemniakami, co oznaczało, że powoli zbliżałem się na miejsce. Niektóre słowa, jak "ziomek", "łach" i "zrywka", musiały na jakiś czas popaść w zapomnienie, pozwalając plugawić umysł wszystkimi "kolesiami", "zwałami" i nieśmiertelnym "tej!" oraz "jo", które to, wierzcie lub nie, drodzy przyjaciele, w dwóch literach zawiera całe wyrażenie "poważnie?" wraz ze znakiem zapytania.

   Dworzec w Inowrocławiu przywitał mnie zaiste nieciekawym zapaszkiem, ale gdyby nie on, przegapiłbym wysiadkę i kombinował później, jakim sposobem wydostać się z jakiejś pobliskiej wioski. Poza tym, Monika, z którą rok temu wybrałem się na Radiohead, zapewniała, iż zazwyczaj inowrocławski dworzec wcale tak nie pachnie. Postanowiłem sobie to zapamiętać i przekonać się w niedzielę. Mieliśmy prawie dobę do koncertu, więc najpierw zostawiłem bagaż w domu Moniki, gdzie zapoznałem się z Funią - wyjątkowo okrutną morderczynią, działającą według jeszcze bardziej okrutnej zasady "zabij, następnie przeproś", następnie wypiliśmy rozsądną ilość chmielowego nektaru i zobaczyliśmy "Resident Evil: Afterlife" w 3D. Albert Wesker przed ostatnim pojedynkiem rzucił w widzów przeciwsłonecznymi okularami, cwana bestia. Ja zdążyłem się uchylić, ale Monika chyba oberwała, gdyż osunęła się na oparcie i zasnęła :) Ostatecznie Wesker zginął, a fani kultowej gry wystraszeni zostali zapowiedzią kolejnego sequela. My zaś wróciliśmy do domu, gdzie oddaliśmy się w mięciutkie objęcie Morfeusza.

  Sobota upłynęła na gaworzeniu i spacerkach. W jednej z restauracyjek dostrzegłem naszego polskiego Wilsona, który ukrywa się pod imieniem Jarek i nickiem Orzechowy w internecie, a którego znam dobrze z wrocławskiego koncertu Porcupine Tree (a raczej jego afterku). Jak się okazało, jeszcze go spotkam w piwnym kąciku na samym festiwalu, umówię się na piwo i później zgubię go w tłumie. Szkoda. Miejmy nadzieję, że wątek afterparty poruszymy jeszcze raz przy najbliższej okazji. Wizyta w McDonaldzie przebiła tę po Metal Hammerze, tym razem udało mi się najeść za sześć złotych! I to chyba ostateczna cenowa granica w przybytku rozpusty czerwonowłosego klauna z piekła. Zwiedziliśmy także wspaniały park solankowy, po którego niegdyś piękniejszej części hasają teraz beztrosko koparki, co budzi ogromne niezadowolenie Moniki. Testowe dźwięki "Dreaming Light" dochodzące z kierunku Teatru Letniego przypomniały nam, na co tak naprawdę czekamy cały dzień, więc pospieszyliśmy ile sił w dupie i nogach do domu na szybki prysznic, zjedliśmy obiadek, pochwyciliśmy bilety, ja zapomniałem książeczki "A Natural Disaster", którą miała mi podpisać Anathema ("eee... I tak pewnie nie będzie okazji" - pomyślałem za chwilę, nie wiedząc jeszcze, w jakim błędzie byłem) i wyruszyliśmy na...

INO-ROCK FESTIVAL

  Pierwsze spostrzeżenie - wspaniała lokacja. Teatr Letni, skąpany w promieniach zachodzącego słońca poszarpanego koronami drzew już na wejściu zachwycił progresywną część mojej duszy. To idealne miejsce na tego typu muzykę, chociaż aż dziw człowieka bierze, że udało się tam ściągnąć takie gwiazdy. Na scenie grał już jedyny tegoroczny reprezentant nadwiślanego narodu, czyli zespół Votum, na który po raz kolejny się spóźniłem. Krótki występ wypadł trochę lepiej niż w Katowicach na Metal Hammerze, ale wciąż uważam, że ta grupa nie potrafi jeszcze wykorzystać potencjału swojej muzyki na żywo. Osobom, które nie znają zespołu, zdecydowanie polecam kupno któregoś albumu, zamiast wypadu ze znajomymi na koncert. Nie nabierzcie uprzedzeń do tych chłopaków, poczekajcie aż poczują się pewniej, albo ktoś im zasponsoruje lepszy sprzęt.

  Słońce zaczęło się z nami żegnać, gdy na scenie pojawił się norweski zespół Airbag. No i co tu dużo ukrywać, panowie zachwycili chyba wszystkich obecnych. Długie, nieskomplikowane kompozycje wprowadzały w senny trans, zespół czuł się bardzo pewnie, czym z pewnością zdobył sobie nowych fanów, w tym także mnie. Największe wrażenie robił Bjørn Riis, który podczas solówek wyglądał niemal jak David Gilmour. Ten sam styl, podobne gesty, cholera, nawet uroda zbieżna. Z radością uznałem, że niecałe trzy metry przed sobą mam klona jednego Floyda, a w tłumie po prawej wystawała głowa kopii Wilsona. Jak pisałem, wielkie gwiazdy zawitały do Inowrocławia w tym roku! :D Nikt ze stojących pod sceną nie zapomni na pewno niezidentyfikowanego faceta, krzyczącego jak poparzony "A-IR-bag!", dziadowsko naciskając na tę drugą sylabę słowiańskim akcentem. Wstyd i hańba, ludzie, wstyd i hańba... Poduszki powietrzne pod koniec zaskoczyły coverem "Embryo" (w ten sposób gitarzysta wypełnił swoją przemianę w Gilmoura) i pożegnali się "Homesick". Słońce zaszło a ja wiedziałem, że już właściwie jestem "usy - tasy" z koncertu. A przecież do Anathemy jeszcze dwie godziny.

Airbag

   Ozric Tentacles. Nie jestem szczególnie wielkim fanem, ale bardzo ciekawy byłem występu grupy na żywo. I zagrali dokładnie tak, jak można się było spodziewać. Szalone kompozycje, świdrujące żołądek psychodelią, lokomotywa dźwięków, niezwykle uzdolniony Ed Wynne, popalający przez cały koncert papierosa i jego żona, Brandi, "pierdząca" na basie. To właśnie ona miała najlepszy kontakt z publicznością, nie mogła wyjść z podziwu, jak wiele fanów Ozriki w naszym kraju mają. Non stop się śmiała i zagadywała tłum, który ochoczo ryczał na każde zdanie. Jednak w pewnym momencie odczułem znużenie ich występem. Muzyka instrumentalna na dłuższą metę potrafi być męcząca, nawet jeżeli stoi na wysokim poziomie. Moje odczucia okazały się osamotnione, gdy prowadzący wyszedł zaraz po Brytyjczykach na scenę i na pytanie "A kto zagra teraz?!" uderzyła go fala skandująca: "Ozric! Ozric!". Zakładam, że zespół nie spodziewał się takiego przyjęcia, ergo - wrócą do nas nie raz.

   Swoją drogą, jakże ogromne było moje zdziwienie, gdy podczas ostatnich utworów Ozric Tentacles spojrzałem w lewo i koło siebie ujrzałem Danny'ego Cavanagh z Anathemy. Uśmiechnął się, jakby chcąc powiedzieć: "Daj spokój, oglądajmy koncert.", i tak zrobiłem. Później okazało się, że cała Anathema po angielsku wślizgnęła się między publikę; wyjawił nam to Vincent, który w przerwie między występami wyszedł podpisać kilka autografów i zrobić sobie zdjęcia z fanami.

Vincent

Danny
   Nadszedł moment, na który wszyscy czekali. Na scenie pojawili się bracia Cavanagh, małżeństwo Douglas i Les Smith. Rozbrzmiały dźwięki "Thin Air". Marzenia prawie stały się faktem! "Prawie", ponieważ przez pierwsze dwa utwory zespół borykał się z problemami technicznymi, więc i dynamiczne "Summernight Horizon" brzmiało nieco chaotycznie, co przynajmniej mi nie przeszkadzało w dobrej zabawie. Na dźwięk "Dreaming Light" przeszły mi ciarki po plecach, byłem szalenie ciekawy tego kawałka na żywo. I rozpłynąłem się w zachwycie niczym masełko na patelni. Delikatny wokal Vincenta czarował (ogólnie obyło się bez większych fałszów, chłopak się podszkolił od czasu nagrywania DVD) a gitara Danny'ego, nareszcie dająca się usłyszeć, epicko wystrzeliła kompozycję w kosmos w jej finale. Radość wymieszaną ze strachem przyniósł "Everything" - czyżby mieli zamiar zagrać nową płytę od początku do końca? Uwielbiam "We're Here Because We're Here", ale od koncertu oczekiwałem materiału przekrojowego. Anathema nie nagrała nigdy albumów, których mogłaby się wstydzić.

   Moje wątpliwości rozwiał Vincent, podchodząc do klawiszów i sprawdzając "komputerowy" wokal. Większość już wiedziała, co zapowiada cyborgowe "Dziękuję! Na zdrowie! Zajebiście!" (jedyne trzy polskie zwroty, jakie znał Cavanagh, więc chwalił się nimi od czasu do czasu). Moje ukochane "Closer", po którym Lee zaśpiewała samotnie tytułową kompozycję z "A Natural Disaster", doprowadziło mnie do łez. Nie ostatni raz tego wieczoru. Dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że dzieła Anathemy stanowią coś więcej niż jedynie "muzykę". Docierają do głębi ludzkiej duszy, pozostawiając w niej ślad na lata. Tymczasem Anathema powróciła do swojego najnowszego albumu, prezentując "Angels Walk Among Us". I zupełnie jak w wersji studyjnej, nikt nie dostrzegł pana Ville'a Valo :D Trzeba było się zadowolić chórkami Vincenta. I wszyscy się zadowolili.

   Zespół czuł się na scenie jak wśród najbliższych przyjaciół. Mnóstwo żartów, popisów, uśmiechów, czym jeszcze bardziej zjednali sobie publiczność. Jedynie Jamie stał cały czas z tyłu; jak później sam mi powiedział, był chory. Chwilowy powrót do przeszłości w postaci "Deep" całkowicie zmiażdżył moje przyrodzenie - "Judgment" to ukochany album Anathemy niżej podpisanego. Następnie "A Simple Mistake", po którym Lee zeszła ze sceny z butelką wina i, jak się okazało nieco później, spędzonego z nią czasu nie zmarnowała. Postrockowy wybuch utworu prezentował się równie imponująco, co na płycie. Jeszcze raz cofnęliśmy się w czasie, tym razem za sprawą "Flying" (te solo śni mi się od lat!) i przyszedł czas na pożegnanie się z "We're Here Because We're Here", przy dźwiękach dwóch ostatnich zeń kompozycji. Jeżeli ktoś, jakimś cudem, nie lubił "Uniwersal" lub "Hindsight" (zróbcie mi przysługę, nie przyznajcie się), w kilka minut radykalnie zmienił swoje poglądy. Nie wierzę, że mogłoby się stać inaczej.


   Jednak koncert na tym się nie zakończył, a dopiero wręcz rozkręcił. Wszystkich fanów ucieszyły trzy kompozycje z "Alternative 4", tak uwielbianego w naszym kraju. Radość z ostatniego dzieła zastąpiło duszne poczucie smutku i nostalgia. "Shroud of False" dobitnie zakomunikowało, że "jesteśmy tylko momentem w czasie, błyskiem oka", a pierwsze takty "Lost Control" wywołały istną euforię. Emocje sięgały zenitu i wtedy właśnie rozpoczęło się "Empty", które jako pierwsze rozruszało wreszcie całą publiczność. Fakt, że Vincent wokalnie nie wyrabiał co niektórych partii z tych utworów, przeszedł bez większego echa. No i zakończenie podstawowego zestawu utworów, szczęście, łzy w oczach, dławiące uczucie w gardle. Czy jest inny utwór Anathemy, który porusza bardziej niż "One Last Goodbye"? Szkoda, że tak ważny w ich życiu tekst został zapowiedziany z żartem, ale panowie byli już w zbyt dobrych humorach. Nieśmiertelne "Fragile Dreams", odśpiewane na koniec przez całą widownię i Brytyjczycy usunęli się ze sceny. Nikt nie wątpił, że istnym trzęsieniem ziemi wywołamy ich z powrotem. Pytanie jedynie, na jak długo? Ile jeszcze minut żyć będziemy tylko muzyką, oddychać każdym dźwiękiem, traktując wszystkich naokoło niczym prawdziwą rodzinę?

   Powrócił jedynie Danny. Chwycił gitarę akustyczną i zagrał "Are You There?" w wersji znanej z płyty "Hindsight". Pod sceną, ku uciesze gawiedzi i niewiedzy gitarzysty, reszta zespołu robiła sobie mało wykwintne żarciki. Ci jednak, którzy tego nie widzieli, zajęci byli śpiewaniem cudownego utworu wraz z Danielem. Reszta zespołu powróciła na scenę, a krótki wykład o doom metalu ("Co to jest, ten dium mejtal?", "To my go, kurwa, stworzyliśmy!", "My... No, i Paradise Lost", "A właściwie, Paradise Lost. My tylko zgapiliśmy. Ale byliśmy pierwsi!") poprzedził rewelacyjne wykonanie "Angelici" z "Eternity". Na prawdziwe zakończenie dostaliśmy "Sleepless" z debiutanckiego krążka Anathemy. Vincent zabawnymi gestami uświadomił mu, że growl nie jest jego najmocniejszą stroną, ale ostateczne "SLEEPLESS!" wycharczał tak dobrze, że sam Darren White byłby dumny. Chyba. Ja byłem. Z zespołu, który stanowi część mojego życia i który kocham teraz jeszcze bardziej. Najlepszy koncert roku? Tak, przebił nawet Archive i Muse. Setliście do absolutnego ideału brakowało jedynie "Judgment" i "Temporary Peace", ale - jak to z ukochanymi grupami bywa - ciężko dostać wszystko, czego chcemy.

   ...Ludzie całkiem szybko opuścili teren Teatru Letniego, jednak my zostaliśmy pogawędzić z Dannym przez barierkę. Któż mógłby wtedy przypuszczać, że bez problemu przejdziemy za scenę, porozmawiamy ze wszystkimi członkami zespołu, posłuchamy półpijackich wynurzeń Lee, która przyznała, że zdążyła już skończyć wino, z którym zeszła ze sceny w połowie koncertu, zdobędziemy podpis każdego, a koniec końców, odprowadzimy spragnionego miłości Danny'ego do hotelu. Tak, chciał zagrać prywatny koncert akustyczny. Nie, nie dla mnie. Zdążyłem wyrobić sobie opinię na temat wszystkich braci Cavanagh i uważam, że Vincent to jeden z najmilszych muzyków w naszym progresywnym światku. Tej nocy zasypiałem z dziesiątkami nowych, niezaschniętych jeszcze wspomnień. Zasypiałem w pełni szczęśliwy.

   O godzinie dziewiątej siedzieliśmy już na dworcu, gdzie przyszedł moment pożegnania. Obyło się bez emocji na poziomie "Casablanci", ale gdzieś tam w głębi duszy i ja, i Monika, byliśmy smutni, że taki cudowny weekend właśnie się kończy. I rzeczywiście, tym razem nic nie śmierdziało na dworcu ;)

   Life is eternal

poniedziałek, 13 września 2010

Cóż za weekend!

  Jestem absolutnie wyczerpany, ale muszę stwierdzić, że za sobą mam jeden z najpiękniejszych weekendów tych wakacji. Anathema na żywo (na scenie i poza nią), długo planowana wizyta w Inowrocławiu, jedynie piętnaście godzin w pociągu, "Incepcja" w kochanym lubańskim "kinie" i samba w żołądku od chrzczonego piwa... :)
Z powodu zmęczenia, zapowiadam jedynie co czeka rezydentów Wyspy Jowisza w najbliższym czasie! A czeka ich, o masz, szałowo niespodziewanie, relacja z Ino-Rock Festiwal, recenzja "Incepcji" i kilka wynurzeń alkoholika (tak, tak, moja choroba została zdiagnozowana w Inowrocku) na ewidentnym głodzie.

A, mam też morowy filmik, prosto z paszczy Youtube'a. Czy wzruszające wykonanie "Undertow" Pain of Salvation może przerwać... przelatujące ptaszysko?

środa, 8 września 2010

Zbliżając się do mety



  Leniwym sposobem minęły "najdłuższe wakacje w życiu", nawet, cholera jasna, nie zdążyliśmy porządnie się rozpędzić, zmęczyć... Nie złapaliśmy zadyszki, a na horyzoncie widać już metę i zupełnie nowy świat za nią. Dni skracają się bezczelnie, muzyka w głośnikach powoli wraca do normy. Znowu łapię się na ślęczeniu przy czymkolwiek w środku nocy, rozmyślaniu w ciszy i samotnych spacerkach. Zaczyna się niebezpieczna pora roku. Twoje obecne samopoczucie, nastrój, z jakim jesień zaczniesz, będzie miał wpływ na charakter "martwego" okresu kalendarza gregoriańskiego. Smutek jest wyjątkowo zbędny.

  Ale ja nie o nadchodzących chwilach, a tych niedawno zakończonych. Bo wciąż czuję ten upał, który towarzyszył nam przy pierwszym "oficjalnym" wyjeździe do Wrocławia i trzymał się następne tygodnie. Ucieczki nad jezioro, szukanie ratunku przed usmażeniem żywcem u znajomych, założenie elitarnego stowarzyszenia Goolman Team i rozpoczęcie jego obrad każdego dnia po zmroku. Pamiętam niewygodne siedzenia w autobusie i smród kanapek, w którym przyszło nam spędzić z Marcinem ponad trzydzieści godzin w drodze do królestwa Zeusa. Następne w pamięci będą wszystkie odmiany helleńskiego piwa i nocne wypady nad morze, w pełnym ubraniu do wody, "szukając toalety". Cudowna akcja ściągania nowej płyty Avenged Sevenfold w kafejce internetowej, gdzie serwery wieszały się regularnie co kilka minut i słuchanie jej po raz pierwszy na plaży, nad którą kumulowały się powoli burzowe chmury? Miałbym o tym zapomnieć?

  Albo o warunkach naszego pensjonatu w Kołobrzegu, pokoju stylizowanego na przedział pociągowy. Wyglądał tak niesamowicie realistycznie, że każdy dawał się nabrać. Samego wyjazdu na miejsce, wciąż odczuwając "skutki" fantastycznego wesela, podczas którego po raz pierwszy zrozumiałem magię słowa "rodzina"? Nawet nie wypada zapominać. Coke Live Music Festiwal sam już o sobie wspomina, drapiąc delikatnie opaską prawą rękę, a głosy Daniela Gildenlowa i Mikaela Akerfelda usłyszane na żywo w krakowskim Spodku wciąż odbijają się głośnym echem od ścian mojej wielkiej i pustej głowy. Wielkie imprezy u Jakuba pozostawiły po sobie nagrania tak fenomenalne, że bałbym się je umieścić na internecie i zostać kolejną "gwiazdeczką" Youtube'a, a jedna u Michała nadała przecież Piotrowi nowy pseudonim. I cytat, o którym ciężko zapomnieć. A wycieczka w góry? Wciąż w fazie planowania, spokojnie ;]

  Blizn tych cudownych tygodni nie potrafię wyliczyć. Smak morskiej wody, piwa, gorących ust, gyrosa, kurczaka w KFC, papierosów, papierosów w cudzych ustach, wódki, tequilli, wafli ryżowych, prawdziwego greckiego wina, znów piwa, chipsów, dopalaczy, ptasiego mleczka, piasku, żelków, powietrza z Lubania, powietrza z Krakowa, powietrza z Kołobrzegu, Katowic, Jeleniej Góry, Serbii, Grecji, morza Egejskiego. Smaki radości, nostalgii, miłości, spełnienia, wzruszeń i wspomnień. Zapach lata. Dźwięki, morze dźwięków, ze świata naszego i świata mojej największej pasji. Hałas koncertów i cisza łąki o zachodzie słońca. I nowej płyty Linkin Park, nad którą chyba muszę się wypastwić ;)

  Wystarczyło chwilowo zanurzenie się we wspomnieniach tych chwil, aby zmienić zdanie.
   Nic się jeszcze nie kończy
    Wciąż biegniemy
     Wciąż razem

Do Ciebie (kurze z archiwum)

 Notatka z 25 czerwca 2010 roku, na rozpoczęcie wakacji



Wiele miesięcy podążaliśmy właśnie do tego miejsca. Tutaj, wbrew naszej woli, rozstrzygną się decydujące losy - nie wszechświata, tylko nasze. Ponoć i tak to, co czeka przed Tobą, jest gdzieś zapisane, ktoś lata temu rzucił kośćmi za Ciebie. Trochę szkoda, nie uważasz? Bynajmniej z jednej strony, bo nie wszyscy w tym momencie są pewni, co oczekują zobaczyć za zakrętem. Oni liczą, że ten rzut był dla nich szczęśliwy. Inni zaś wzięli mapy, spakowali swoje plecaki, przygotowali się - a tak przynajmniej sądzą - na wszystko i wszystko zaplanowali. No, ale to chyba nie my, prawda? Bo inaczej nie bylibyśmy tutaj razem.

  Nie wiem, co czeka przed nami. Pamiętam za to każde wydarzenie, które do dzisiejszej sytuacji poprowadziło. Pamiętam łzy, ból, śmierć. Pamiętam też słońce, nadzieję, marzenia i radość. Miłości i kłótnie. Każdą zimę pozbawioną motywacji i wiosny, które ją przywracały, choćby na kilka chwil. Pamiętam ucieczki, wsiadanie do pociągu i obserwowanie mijanych miejsc i ludzi. Pamiętam Ciebie i wszystko, co razem przeżyliśmy. A przecież pamięć mam ulotną, dobrze o tym wiemy. Przeszłość pozostawiła wiele blizn, a te nosimy ze sobą bardzo często do ostatnich dni.

  Był jeszcze niedawno mądry człowiek, po którym dziś noszę drugie imię. Widzisz, on zawsze powtarzał "Aby do przodu". Nigdy nie było z kolei mężczyzny, który aż do śmierci powtarzał, że życie jest za krótkie, aby czekać. Że musimy biec za własnymi marzeniami, bo te są ulotne. I zawsze się z nim zgadzałem, ale nie teraz. Bo teraz, mamy ostatnią okazję do spędzenia razem jeszcze kilku chwil zanim to wszystko samo ruszy i porwie nas za sobą.

Więc, co powiesz na to, aby na chwilę zapomnieć o wszystkim co było, odwrócić głowę od tego, co będzie i cieszyć się ostatnimi wspólnymi chwilami w tym miejscu? Bo ja nie wątpię, że w innych się jeszcze spotkamy. Bardzo prawdopodobne, że będziemy już wtedy inni, a może nawet, że stracimy dla siebie jakąkolwiek wartość.

"Atlantyk narodził się dziś, opowiem Ci, w jaki sposób
Otworzyły się chmury i wylały go", tak po prostu

  Mało istotne, jak się nazywasz. Skoro jesteś tutaj i czytasz, oznacza to jedno - jeszcze się znamy. Razem dotarliśmy do tego miejsca i będziemy musieli je opuścić - w innym kierunku. Zawsze starałem się tutaj pisać dwuznacznie, uciekać od istoty, ale nie dziś. Teraz nie będę uciekać, bo wkrótce i tak Cię opuszczę. Daj mi coś od siebie, kolejny drobny kamyczek do kolekcji. Wzbogaćmy to, co za chwilę stanowić będzie "przeszłość". Bo, tak ogólnie, co nas to kosztuje? Żyj chwilą. Chociaż na chwilę.
A potem, zaczniemy nowe życie.

GRA - Ratchet & Clank Future: A Crack in Time (2009)


  Tak, jestem jednym z nich. Śledzę wiadomości na temat wszystkich nextgenowych hitów i większość z nich w końcu wkładam w paszcze swojej konsoli, ale to zapowiedzi nowej odsłony Ratcheta i jego blaszanego plecaka sprawiają mi większą radość. Należę do pokolenia wychowanego na poczciwym szaraku i jego nieślubnej córce, dlatego ekskluzywne serie na konsolach Sony to mój, że tak się wyrażę, konik. Dziesiątki godzin spędziłem przy pierwszej odsłonie Ratchet & Clank (to było, matko... Osiem lat temu!), zarywając wszystkie możliwe popołudnie i zamartwiając mamuśkę zestawem "karabinów" w dzienniku. Śledziłem ich zmagania z Protopetami, wspólnie powstrzymaliśmy Doktora Nefariousa przed eksterminacją wszystkich organicznych form życia, wygraliśmy mordercze Dreadzone, zaliczyliśmy dwa romanse z PSP, następnie zaś przesiedliśmy się na nową generację i poznaliśmy tajemnicę nagłego zniknięcia rasy Lombaxów. Tak... Mogę śmiało napisać, że jestem "fanbojem", skoro bohaterów traktuję już jak dobrych kumpli. Dlatego premiera siódmej pełnoprawnej gry z uszatym w roli głównej szybko uświadomiła mi, że to nie Modern Warfare 2 podłożę sobie pod choinkę.

"45% siły, 60% odwagi i 10% surowej inteligencji!"
  A Crack in Time zaczyna się dokładnie tam, gdzie pozostawiło nas pirackie Quest for Booty. Ratchet, pokonawszy Tachyona, istotę odpowiedzialną za śmierć jego ojca, wyrusza do innej galaktyki w poszukiwaniu Clanka. Wie jedynie, że zagraża mu sam Nefarious, dlatego musi działać szybko. Z braku lepszych opcji, zmuszony jest współpracować z galaktycznym "herosem", Quarkiem ("45% siły, 60% odwagi i 10% surowej inteligencji!"), jednak niebawem spotka... Lombaxa, ostatniego ocalałego przedstawiciela ich gatunku (swoją drogą, o Angeli z "dwójki" też wspomina się w A Crack in Time, a samo Insomniac twierdzi, że bardzo prawdopodobny jest jej powrót w następnej części), który zna sposób nie tylko na odzyskanie Clanka... I tyle, bez zbytniego spoilerowanie fabuły. Ta, jak na serię przystało, prezentuje wysoki poziom i większą dawkę zabawnych sytuacji niż ostatnio. Przymusowe spotkania z kapitanem Quarkiem bawią równie mocno, jak kilka lat temu w Up Your Arsenal, ale liczbę znajomych postaci znacznie ograniczono. Niestety, jeżeli tęskniliście za Helgą, albo Big Alem, na otarcie Waszych łez pozostaje jedynie... Doktor Nefarious?! Tak! Najzabawniejszy czarny charakter w historii gier komputerowych powraca i nie obędzie się bez skrzykliwego "Anihilate them!" i przekomarzania się z Lawrence'em, blaszanym kamerdynerem. Z całą radością oznajmiam wszem i wobec, że A Crack in Time to najzabawniejsza część serii od czasów genialnej "trójki". Wszystko ocieka ironicznym poczuciem humoru, żeby wspomnieć na przykład stacje radiowe, których możemy słuchać podczas wędrówek statkiem kosmicznym. Jedną z nich prowadzą piracki kapitan Slag i majtek Rusty Pete (antagoniści z Quest for Booty). Pozwolę sobie przytoczyć dialog:
  "- A teraz specjalny utwór dla naszego słuchacza, Ratcheta! ...Zaraz, Pete, czy my nie próbowaliśmy go zabić?
  - Zgadza się, kapitanie!
  - Mały ten świat, Pete. Zaiste mały ten świat..."
 
Doktor Nefarious, superzłoczyńca, geniusz zbrodni i... fan telenoweli "Lance & Janice". Nie podobał mu się jej ostatni sezon
 
  Zaraz, zaraz, podróże kosmiczne? Tak, to jedna z nowości w serii. Zamiast mapy galaktyki i listy planet do wyboru, dostajemy swoiste warp roomy, w postaci kosmicznych sektorów, po których możemy się dowolnie poruszać. Dzięki temu dostajemy kilkadziesiąt asteroid do zwiedzenia, czyli takich malutkich planet z własną grawitacją, które obiec można w kilka sekund. Ukryte są na nich wszelkie znajdźki, jednak to przyjemn odskocznia, nastawiona głównie na wyzwania platformowe. Motyw nie odkrywczy, bo stanowiący rozwinięcie patentu z "dwójki" na PS2 i zgapkę z ostatnich gier o wąsatym hydrauliku, ale przyjemnie wydłużający czas gry. Do nowości zaliczyć możemy jeszcze manipulowanie czasem podczas gry jako Clank. Wielokrotnie przyjdzie nam zmierzyć się z zagadkami logicznymi, które potrzebować będą nagrywania swoistych "klonów" i takie ich rozstawienie w czasie, aby otworzyć przejście. Podam przykład. Mamy do dyspozycji cztery "nagrywarki". Jeżeli staniemy na jednej, mamy niepełną minutę takiego "nagrywania". Naszego klona następnie możemy "odtworzyć" i zrobi dokładnie to, co my, kiedyśmy go "nagrywali". Używamy niebieskiego klona, którym wbiegamy na przycisk otwierający komorę z kolejnym guzikiem. Ten zaś jest jednym z dwóch potrzebnych do wydostania się z lokacji. Teraz "nagrywamy" swoją zieloną kopię, czekamy aż kolor niebieski otworzy nam komorę i wbiegamy do środka. Teraz wracamy do pierwszego "klona", jeszcze raz pomagając zielonemu w wejściu do komory, a następnie podnosimy windę prowadzącą na wyższy poziom. Zaczynamy nagrywać naszą żółtą kopię, czekamy grzecznie aż poprzednie dwie się dogadają i wchodzimy na windę, którą podnosi dla nas kolor niebieski i stajemy na kolejnym przycisku. Drzwi do wyjścia stoją otworem, a żeby z nich skorzystać, zaczynamy "nagrywanie" czerwonego "klona", który stoi jedynie pod drzwiami wyjściowymi i czeka aż jego koledzy odwalą za niego całą brudną robotę. Spróbujcie sobie wyobrazić, jakie zagadki są możliwe przy takim pomyśle. I uwierzcie mi, że do rozwiązania kilku z nich potrzeba zaprawdę rozgrzać swój umysł. Miodzio.

"Ratchet, futerko na twoich uszach wygląda zajebiście w HD"
  Już Tools of Destruction wyrywało kapcie z nóg i miażdżyło genitalia swoją oprawą. Najnowsza odsłona przygód uszatego stanowi malutki krok do przodu w tej kwestii i wygląda naprawdę fenomenalnie. Zróżnicowane lokacje raz po raz powalają swoim pięknem, czy to ośnieżona baza Nefariousa, czy też pustynne miasto rasy Vullard. Dziwi mnie, że twórców, po tylu grach z serii, wciąż stać na oryginalność i pomysłowość. Do przodu przemy równie mocno z chęci poznania nowych terenów, co poznania kolejnego "genialnego" i "pomocnego" planu kapitana Quarka. Grafika to istny majstersztyk, tym razem porównania do filmów animowanych Pixara są jak najbardziej na miejscu. O muzyce z drugiej strony ciężko cokolwiek napisać. Gdzieś tam pyka sobie w tle, aby nie było za cicho, ale idzie jej to dosyć opornie. Zresztą, "pochwalić" się tym może prawie każda pozycja od Insomniac. Nawet leciwe odsłony Spyro na PSXa przynudzały nijaką oprawą muzyczną.

Panie, klapków się nosić nie chciało, to niech się teraz męczy z grzybem!
   Nowy Ratchet po raz kolejny dostarcza nam tonę wymyślnych pukawek do eksterminacji przeciwników i pod tym względem księżycowa ekipa znowu zaskakuje. Z poprzednich odsłon powraca miotana kula dyskotekowa, zmuszająca wszystkie poczwarki do naśladowania młodego Travolty i Mr. Zurkon, czyli robot - ochroniarz o sadystycznym charakterze ("Please, let Mr. Zurkon kill you"). Po raz pierwszy zaś pobawimy się miotaczem czarnej dziury, z której wychylą się macki bardzo głodnego monstrum z innego wymiaru, shotgunem w postaci... pulchnej żaby o wzdęciach (musimy tak wymierzać strzały, aby płazidło było akurat pełne powietrze, a beknięcie powali przeciwników), elektrycznymi kulkami sterowanymi wychyleniami pada i piłami tarczowymi, które niczym jojo powracają do właściciela, kosząc wszystko po drodze. Nie zabraknie także kolejnej wersji "najbardziej nielegalnej broni we wszechświecie", czyli kultowego RYNO, które tym razem jest tak niedorzecznie potężne, że aż... nieużyteczne. Kolejny plus dla Insomniac.


  Rozpływam się w morzu pochwał, ale nowy Ratchet & Clank ma także kilka malutkich rysek. Po pierwsze, skoro pozostawiamy najlepsze elementy z poprzedniej odsłony, dlaczego zabrakło megaefektownych strzelanek na szynach w przestrzeni kosmicznej? Te obecne tutaj to nudne nawalanie do malutkich stateczków; nudne na tyle, że możliwe do ominięcia. Po drugie, gra mogłaby być trochę dłuższa. Planet jest, no, tak na oko, o dwie za mało, logicznych zagadek z "nagrywaniem" Clanka również. To jedna z najkrótszych odsłon serii, co po raz kolejny przybliża ją do "trójki". No i po trzecie wreszcie, dlaczego nie możemy częściej spotykać Doktora Nefariousa?! Słucham..? Ma być grywalną postacią w następnej części? OK, cofam zarzut.

"Mały, kopsnij po Fantę"
  Wnioski są widoczne gołym okiem, A Crack in Time to najlepsza nextgenowa odsłona tej wspaniałej serii. Pod wieloma względami przypomina mi "trójkę" na PS2, co prowadzi do ciekawego pytania. Skoro Tools of Destruction to nextgenowa "dwójka" (to już temat na inną recenzję), omawiany A Crack in Time "trójka", to czy nadchodząca, zapowiedziana na rok 2011 odsłona pobije wszystkie i stanie się peestrójkową "jedynką"? A zresztą, nawet jeżeli nie, preorder założę. Dla Ratcheta zawsze warto!

Ocena: 9/10





Wizyta (Kurze z archiwum)

Notatka oryginalnie napisana 22 listopada 2009 roku, kiedy to przeżywałem ogromne załamanie psychiczne; stan ten nazywa się ponoć depresją. Pokonałem ją po kilku miesiącach. Wspomnienia tamtego października i listopada na zawsze jednak przypisane będą samotności, chmurom i... pociągom.

Utwór przypisany temu tekstowi to"Photographs In Black And White" zespołu No-Man do posłuchania tutaj

(...) "Deszczowe chmury już trzeci tydzień wisiały nad naszym województwem; gdzie nie pojechać, nie dało się od nich uciec. Ale czasem, tylko czasem, czuję ulgę, że cały czas są tam na górze. Że nie tylko ja mam tak tragiczny nastrój. Że komuś ta pogoda psuje samopoczucie. Wiem, to egoistyczne, ale człowiek jest istotą, która (choćby się tego wypierał na każdym kroku) potrzebuje tego uczucia, że nie jest sama. Ratunku od powolnego rozkładu w izolacji. Drzewa traciły już siły, odpuszczały w nierównej walce z wiatrem, a liście sypały się dosłownie wszędzie. No i ten wiatr... Nie ma lepszej pogody do jazdy pociągiem, przyrzekam.
  
   Muzyka atakuje swoją emocjonalną siłą moje uszy. Robi to od lat. Dostarcza odrobinę zapomnienia, albo pogrąża w smutku jeszcze bardziej. Częściej to drugie. W tym momencie zwłaszcza. Obserwuję mijające stacje, wioski, pola, ludzi radosnych, ludzi smutnych, zagubionych, szukających czegoś, czego jeszcze nie znają, wołających o pomoc swoim głębokim spojrzeniem. Widzę idiotów w autach, którzy bez celu objeżdzają całe miasta. Widzę obdartych pijaków - to ciekawy gatunek. Bo przecież to przegrańcy, istoty, które straciły lub tracą wszystko właśnie teraz i nie mają sił stawić czoła rzeczywistości. Istoty, którym powinniśmy ogromnie współczuć, a najbardziej nimi gardzimy. Widzę dzieci, pogrążone w marzeniach, które jeszcze nie spotkały się ze światem realnym. Widzę młodocianych geniuszy, siedzących przy lampce w zaciszu swojego pokoju i ich mroczne odbicia, plujące na chodnik pod blokiem. Widzę zakochane pary, które odzyskały nadzieję na lepsze. Słowem, widzę w tym momencie prawie wszystko, a zapominam o tym jeszcze szybciej, bo lada moment zobaczę coś innego. Zabawny paradoks.

   Jednak, wewnątrz siebie widzę nadchodzącą tragedię. Przeczuwam, że coś się stanie, że pogoda przez te tygodnie mnie tylko szykowała, starała się o odpowiedni nastrój, aby dojebać mi jeszcze mocniej. Co się stanie? Skąd mógłbym wiedzieć, ŻE się stanie? Mówisz: "Tego nie można przewidzieć". Można, o ile będzie to naprawdę, naprawdę silne uderzenie. A ja siedzę przy tym oknie i - jak małe dziecko - boję się z tego miejsca ruszyć sam. Wyjść z pociągu, wrócić do swojej rzeczywistości, przeżyć to, co szykuje los. Co przeczuwam w głębi serca. Chyba właśnie dlatego Bóg wymyślił pociągi, żeby dać nam szansę ucieczki chociaż na chwilę.

   Przerwy między kolejnymi "dudu dudum" stają się coraz większe. Serce zaczyna mi bić szybciej. Nagle słyszę przeszywający dźwięk hamulca, a za oknem pojawia się tabliczka z nazwą mojego miasta mojego miasta. Tutaj kończy się moja ucieczka, powracam do punktu wyjścia. Naciągam czapkę na głowę, słuchawki wędrują do kieszeni - ich czas również się skończył. Teraz nastąpi cisza. Cisza, a następnie ogień. Czyli dokładnie tak, jak śpiewał głos zaklęty w utworze. W fotografii - muzyka bardzo często staje się fotografią, kiedy łączy się emocjonalnie z naszym życiem. Ten utwór będzie już zawsze kojarzył się z tym dniem, tą pogodą... Tym pociągiem.

   Niedługo później następuje oczekiwane uderzenie, z oczekiwanego kierunku. To te wydarzenie, o którym nie chcę nigdy rozmawiać, pozwól więc, że i tym razem je przemilczę. Tak jest mi łatwiej. Osuwam się na łóżko, w głowie pojawiają się setki obrazów, dźwięków, słów. Umysł pragnie tylko jednego - snu. Odpłynięcia. Te nie nadchodzi jeszcze długo, pojawia się kilka łez. Jak bardzo można cierpieć? Czy właśnie teraz poznam granicę? Czy te kurewskie chmury w końcu się rozejdą?! Czuję stan porównywalny do gorączki, możliwe też, że mam gorączkę. Nie zdziwiłoby mnie to. Coś jednak trzyma mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach - jestem na dnie. Gorzej już nie będzie, a po jakimś okresie, może kilku tygodniach, może też miesiącach... Ale będzie lepiej!

   W takich majakach udaje mi się wreszcie zasnąć.

  
   Budzi mnie głos matki. Nieco roztrzęsiony, mówi do telefonu w pokoju obok. Ledwo dosłyszalne "Co?" i długa cisza. Brzdęk spadającej słuchawki. Nerwowe szuranie i trzaśnięcie drzwiami. Przez chwilę pomyślałem o najgorszym, ale sen rozmył fakty...

   Na dobre obudził mnie ojciec, gdy wszedł do pokoju i powiedział, co się stało. A właściwie: kto zmarł. Odsunąłem się na kilka kroków, skronie pulsowały z ogromną prędkością. Nie wiem, czy jest możliwośc opisania słowami tego, co człowiek czuje w takiej chwili. On sam mógłby nieco później usiąść i spróbować przelać myśli na papier, ale nie będzie to nawet w połowie takie, jak wtedy.
Na pół przytomny założyłem buty i kurtkę i wyszedłem z domu.

   Jestem na środku szczerego pola. W domu nastąpiła cisza, teraz żarzy się ogień. Ogromny płomień w środku serca, skraplający wszystkie myśli w najszczersze łzy, lejące się strumieniami po twarzy. Nie liczy się w tym momencie żaden człowiek poza tym tragicznym trójkątem, w którym rozegrały się wszystkie wydarzenia, a którego jeden wierzchołek właśnie zniknął. W którym miałem nieszczęście się znaleźć. Zaczynam biec, próbuję uciekać. W końcu brakuje mi sił i padam na kolana. Siedzę tak chwilę i patrzę w gruzy ziemi, aż w końcu czuję pierwszą kropelkę deszczu na karku. Zaczyna lać, z tych trzytygodniowych czarnych chmur zlewa się prawdziwa ulewa. Nie mam tyle siły, nie potrafię wytrzymać. Wiedziałem, że będzie źle, ale to już za wiele. Podnoszę głowę i wpatruję się w niebo. Łzy mieszają się z kroplami deszczu. A może nie mieszają? Może to jedno i to samo? Teraz już wiem, że bardziej cierpieć nie można, że poznaję granice ludzkiej wytrzymałości, prawdopodobnie wielu wielu przede mną w tym momencie poddało się. Ja nie mogę, choć też nie potrafię wstać. Jestem na dnie. Niżej już nie będzie... Teraz potrzeba tylko czasu...

  
   Mija czas. Ulatuje przez palce, a nie jest lepiej. Wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym dniem, w którym muszę obserwować innych, radość, czyste niebo i wciąż spadające liście, jest coraz gorzej. Poczucie beznadziei zaczyna wygrywać. Mój organizm traci ostatnie siły, a przecież niby wszystko jest w porządku. Wszystko wręcz cacy, a chciałoby się tylko jednego - wsiąść w pociąg... Teraz już wiem, że nie pociągu nie stworzył Bóg. On nie ma pojęcia o takim bólu, jaki odczuwamy my, ludzie. To człowiek stworzył pociąg. Stworzył go dla drugiego człowieka, w jakże rzadkim przebłysku współczucia.

   Doktorze, nie mam już sił. Potrzebuję tylko odbić się od dna! Ale co będzie... Co będzie, jak tego dna tak naprawdę nie ma..?"



- Mój drogi, przechodzisz przez chorobę, którą zwykło się nazywać "jesienną depresją". - tak zaczął swoją odpowiedź Pan Doktor, a zakończył inkasując 80 złotych i klepiąc go po ramieniu. Następnie napił się kawy i krzyknął - Następny!

MUZYKA - God Is an Astronaut: Age of the Fifth Sun (2010)

1. Worlds In Collision 07:36
2. In The Distance Fading 04:31
3. Lost Kingdom 05:23
4. Golden Sky 06:33
5. Dark Rift 05:08
6. Parallel Highway 03:56
7. Shining Through 05:08
8. Age of the Fifth Sun 06:28
9. Paradise Remains 02:25

Całkowity czas: 47:09


Okładka. Słońce, po kilkugodzinnej bitwie, powoli opuszcza widnokrąg, aby zregenerować siły i powrócić nazajutrz, odzyskawszy swój blask i energię. Opiera promieniste dłonie o szczyty gór, obdarzając je ostatnimi chwilami ciepła. Od podnóża gór wznosi się jego odwieczny przeciwnik - mrok, chwytając za gardło zimnymi mackami wszystko na swojej drodze... Dobrze wiedzieć, że gust panów z God Is an Astronaut nie uległ pogorszeniu i wciąż potrafią wybrać wspaniałe dzieło na okładkę swojego albumu. Tym razem jest to obraz Dave'a Kinga. Już on sam zwraca uwagę, dając nadzieję na dawkę magicznej muzyki. No i - jak to we wstępie bywa - rodzi się pytanie: czy ta nadzieja się spełnia?

   "Age of the Fifth Sun" to, jak sam tytuł wskazuje, piąte dzieło tego słynnego postrockowego zespołu. W momencie premiery z ciekawości zajrzałem w odmęty internetu, gdzie jak zawsze zagorzała "Stara Gwardia" fanów udowodniała, że najnowsze dziecko Irlandczyków najprawdopodobniej pochodzi z nieprawego łoża, bo "brzydkie to i nudne". Sytuacja dosyć popularna (mówiąc szczerze, wychodząca mi już bokiem), choć w przypadku omawianego albumu wzmożona na potęgę. Ciężko było wyłowić garstkę pozytywnych opinii w tym morzu przekleństw i skarg. "O matko!" - krzyknąłem. - "Czyżby rzeczywiście najnowszy album Boskich Astronautów był... słaby?". Sprawa wymagała sprawdzenia, więc oto jestem, w recenzenckim kubraczku i faktami, nie plotkami!

   Muzyka grupy nie zmieniła się za bardzo od czasów samozwańczego albumu, chociaż tym razem szala delikatnie przechyla się na korzyść nastrojowych, spokojniejszych momentów. I tak, "Dark Rift" przez dłuższy czas raczy nas ambientowymi plamami, z których pod sam koniec wyłania się wspaniały klawiszowy motyw. "Lost Kingdom" i "Parallel Highway" opierają się na spokojnych gitarowych pejzażach, a kończący album "Paradise Remains" dusi mrocznym nastrojem i uczuciem samotności. Druga część kompozycji nie patyczkuje się już ze słuchaczem,  atakuje go mieszanką typowej gitarowej "młócki" i elektronicznych efektów. To typowa zagrywka Irlandczyków, która (o dziwo!) wciąż sprawdza się znakomicie - daje potężny zastrzyk energii. I tak, najjaśniejsze momenty tego albumu to wspaniały "Worlds In Collision" otwierające płytkę, radosne "Golden Sky", eksplozja gitar w "Shining Through" oraz "In the Distance Fading" i kompozycja tytułowa oparta na jednym riffie, wokół którego rodzą się kolejne elementy, aby zmieść słuchacza podczas głośnego finału.

   "Wszystko fajnie, tylko to już znamy" - możesz powiedzieć. A i owszem, ale ja nie widzę w tym minusów. Formuła sprawdza się, jak na razie, bardzo dobrze i nie odczuwam efektu wtórności. Nurkuję w tym świecie bez wahania. Miej jednak na względzie, iż, jeżeli do tej pory styl God Is an Astronaut Ci nie odpowiadał, "Age of the Fifth Sun" Twojego zdania nie zmieni. Drugim minusem produkcji jest jakość miksu, czasami niepotrzebnie "zabrudzanego". Pasuje to do gitarowych jazd, ale nijak ma się do tych spokojniejszych momentów. "Ty, gościu, jakiś audiofil jesteś" - stwierdzisz. OK, ale takich jak ja coraz więcej. Dodatkowo, utwór "Lost Kingdom" nie przemawia do mnie, może to efekt umieszczenia pomiędzy dwoma bardzo dobrymi utworami, a może po prostu jest słabszy.

   Nie przedłużając zbytnio, uważam, że najnowszy album God Is an Astronaut to rzecz bardzo dobra, mogąca trafić na różnorakie zestawienia pod koniec grudnia. Post rock ma się dobrze, między innymi dzięki takim płytkom. Wszystkim krytykom, tak bluzgającym na internecie, polecam założyć słuchawki, zamknąć oczy i zmierzyć się z "Age of the Fifht Sun" jeszcze raz. Czasami na syndrom "Starej Gwardii" potrzeba czasu. Całej reszcie, a zwłaszcza tym, którzy zastanawiają się, czym ten cały post rock jest - polecam!

Ocena: 8/10

MUZYKA - The Pineapple Thief: Someone Here Is Missing (2010)

1. Nothing At Best 04:09
2. Wake Up The Dead 04:24
3. The State We're In 03:19
4. Preparation For Meltdown 07:28
5. Barely Breathing 03:45
6. Show a Little Love 04:00
7. Someone Here Is Missing 03:53
8. 3000 Days 06:10
9. So We Row 08:18

Całkowity czas: 45:29

Wyczekiwałem maja, niczym ministrant kolędy. Odliczałem dni, sprawdzałem codziennie sieć w poszukiwaniu kolejnego strzępka informacji, chwytałem się każdego zajęcia, żeby chociaż chwilowo odwrócić swoje myśli od tego miesiąca. Czekałem, wciąż czekałem... Na Anathemę i Pain of Salvation, a nie The Pineapple Thief. Nie zrozum źle, drogi Czytelniku, ale Złodziejaszków zawsze uważałem za zespół "z niższej półki", chociaż ich poprzednie dzieło - "Tightly Unwound" - to częsty gość mojego domowego sprzętu audio. Takim sposobem, "Someone Here Is Missing" pojawiło się zupełnie nagle, a i oczekiwań nie miałem w żaden sposób wyolbrzymionych; jednym słowem - idealne warunki do obiektywnej oceny, którą na przestrzeni kilku akapitów dostarczę, nie szczędząc przy tym argumentów!

   Największa niespodzianka czekała na samym dysku. The Pineapple Thief postanowiło bowiem gruntownie przemodelować brzmienie swojej muzyki. W tym celu okraszyli ją bardzo dużą ilością elektroniki (głupi rym niezamierzony), z czego wyszło, nie szukając zbyt daleko, coś na wzór Muse. Gitarowa "łupanka" i nostalgiczny posmak poprzedniej płytki nie został całkowicie porzucony, ale kopozycje strcte w tamtym stylu możnaby policzyć na palcach jednej ręki ("Barely Breathing", na siłę nieco tytułowy). Utwory na "Someone Here Is Missing" zostały także znacznie skrócone, większość mieści się teraz w granicach radiowych przebojów, na które zresztą się nadają. Wiadomo, że eksperymenty z elektroniką należy przeprowadzać ostrożnie [tutaj recenzent ze smutkiem wspomina Pure Reason Revolution], ale Złodziejaszkom ta ciężka sztuka wyszła... Niesamowicie dobrze. Sample, beaty, efekty, syntezatorki i inne "przeszkadzajki" atakują nas zewsząd oraz wypełniają tło, kiedy akurat nie mielą gitary. Dzięki temu, każdy utwór nabiera osobliwego charakteru i całość brzmi świeżo. Olbrzymi plus za odwagę i umiejętne przeprowadzenie takich zmian.

   Rdzeń muzyki The Pineapple Thief, czyli nastrój, na szczęście pozostał w niezmienionej formie. Na samym początku zespół zmyla nas singlowym "Nothing At Best", jednak nostalgiczny posmak bardzo szybko powraca. "The State We're In" urzeka udziałem orkiestry, "Barely Breathing" akustyczną gitarą i pianinem, a w tytułowym kawałku głos Soorda emanuje smutkiem. Pisałem, że czasy utworów się zmniejszyły, ale trzy utwory dzielnią bronią łatki "progressive". "Preperation For Meltdown", "3000 Days" i "So We Row", bo o nich mowa, to rozbudowane i wielowątkowe kompozycje, jednak na takie giganty, jak "Too Much To Lose", czy "What We Have Sown", nie ma co liczyć. To chyba największy minus albumu; Bruce Soord przyzwyczaił nas do ogromnego i cudownego killera na zakończenie każdej płyty. Owszem, "So We Row" to najlepsza kompozycja wśród całej dziewiątki, jej finał pozbawia oddechu, ale mogłaby trwać spokojnie kilka minut dłużej. Skoro już narzekam, "Show a Little Love" nie przypadło mi szczególnie do gustu.

   Małe braki, dużo szlagierów, wspaniały nastrój i ogromna niespodzianka - tak można podsumować najnowszy album The Pineapple Thief. Bruce Soord rośnie w oczach, jego zespól wskoczył w moim prywatnym rankingu do "pierwszej ligii". Dawno już zapomniano, że na początku był to jedynie "klon" Porcupine Tree... Szkoda, że "Someone Here Is Missing" trwa jedynie godzinę lekcyjną - przy takiej jakości muzyki dodatkowe dziesięć minut nic by nie zaszkodziło*. A tak, mamy bardzo dobry album, który z dumą można położyć na półce obok "Tightly Unwound" (swoją rolę de facto odgrywa tu okładka autorstwa Storma Thorgersona, faceta od Floydów i - niespodzianka - Muse). Jeżeli sprawdziłeś już wspomniane przeze mnie majowe molochy i nie boisz się romansu z elektroniką, atakuj śmiało.

*Zakupić można specjalną edycję albumu, poszerzoną o dwie kompozycje
Ocena: 8/10

środa, 1 września 2010

Nowy początek

O tak, czas na wielkie odrodzenie, nawet jeżeli ostatecznie zgonu nie zaobserwowano. Łączę dwa poprzednie blogi w jeden, bardziej profesjonalny i wypaśny. Dzięki temu każdy, komu życie nudzi się na tyle, aby odwiedzać adres bloga kilka razy w tygodniu, będzie mógł przeczytać coś świeżego, czy to o muzyce, o życiu, czy też (warta odnotowania nowość) filmach, serialach i grach. Tylko nie obrażajcie się za niższą jakość tych nowych - piszę je tylko dla zabawy. Jeżeli ciekawi jesteście, co stanie się ze starymi tekstami, spieszę z odpowiedzią: pojawią się tutaj (nie wszystkie na raz, będą mieszane ze świeżynkami) w niezmienionej formie, jako "kurze z archiwum". Nowy serwis ułatwia także grzebanie w notatkach minionej daty, co zresztą doskonale widać po prawej. Już możecie znaleźć tam kilka niedawnych tekstów.

No, skoro wszystko jasne - witam na Wyspie Jowisza! :)