wtorek, 31 sierpnia 2010

GRA - Batman: Arkham Asylum (2009)


  Pomyślałby ktoś jakieś, dajmy na to, pięć lat temu, że gra z długouchym w roli głównej wywoła takie trzęsienie ziemi w Giercolandzie? Ha, oczywiście że nie. Potrafię nawet wskazać ku temu powód - postać Batmana, chyba jedynego tak "realnego" i mrocznego bohatera komiksowego, przestała być traktowana poważnie. Serdeczne "dziękujemy" możemy wysłać w stronę Joela Schumachera, który zrównał z ziemią świetną serię filmów zapoczątkowaną przez Tima Burtona. Sytuację uratował Christopher Nolan i prawdopodobnie tylko dzięki sukcesowi "Batmana: Początku" Rocksteady Studios dostało zielone światło na tak wysokobudżetową produkcję, jaką jest Batman: Arkham Asylum.

  Do wyznawców latającego gryzonia nie należę, toteż omijałem omawianą produkcję bardzo długo. Przeczekałem okres wielkiego hype'u, później tego mniejszego, powodowanego pakietami DLC, aż wreszcie, wciąż niepewny, zasiadłem do gry w roku 2010. Postanowiłem wyciągnąć z Batmana ostatnie soki i napisać recenzję dopiero wtedy, kiedy na ekranie pojawi się platynowe trofeum. Popełniłem spory błąd, ale do tego wrócimy niebawem :)

"Wish you were here"? Niekoniecznie
    Ulice Gotham spowija mrok, rozświetlany jedynie zgniłopomarańczowymi światłami latarni. Na ulicach o tej porze nie spotyka się normalnych ludzi. Zaułki przepełnione są złodziejami, sadystami, psychopatami na wolności, pomiędzy którymi, rozdając siarczyste piąchy i norrisowe kopniaki, swobodnie manewruje obrońca miasta - Batman. Arkham Asylum zaczyna się w momencie, gdy udaje mu się schwytać (trochę za łatwo to poszło, jak wiedzą już wszyscy) największego ze wszystkich świrów i swojego odwiecznego nemezis, Jokera. Odwozi go na wyspę Arkham, do niesławnego zakładu psychiatrycznego. Jak można się domyślić, na miejscu ma miejsce wielka ucieczka, a następnie istne powstanie i po fenomenalnym, interaktywnym intrze, nasz heros zostaje sam na sam z setkami pomyleńców i superkryminalistów.

  Nowy Batman to solidna mieszanka skryptowanej gry akcji, skradanki i... Bioshocka. Grę można podzielić na momenty wypełnione akcją, ciche eliminowanie uzbrojonych przeciwników i czas przeznaczony na eksplorację Arkham oraz poznawanie tutejszych tajemnic. Swoista mikstura najlepszych elementów podpatrzonych u konkurencji. Najciekawiej wypadają momenty skradane, ze względu na wysoki poziom trudności i mnogość sposobów pozbywania się przeciwników. Do dyspozycji dostajemy kilka batgadżetów (batarangi, wybuchowy batżel, batlinkę i baturządzenie do hakowania innych, już nie "bat", urządzeń) i "tryb detektywa", czyli radośnie podkręcone gogle termiczne, podkreślające szyby wentylacyjne, rentgenujące ściany i wyczuwające wszystkie zapachy świata. Ktoś tu się naoglądał "Pachnidła"...

Czyżby szykował się słynny pocałunek "na Spider-Mana"?
  Miejsce akcji pozwalało bezkarnie zaszaleć z największymi przeciwnikami Netoperka. Na naszej drodze stanie oczywiście Joker, jego pomylona narzeczona Harley Quinn, Riddler (no, nie do końca), mniej radosna odmiana znanego z PSXa Croca, czyli Killer Croc, seksowna Poison Ivy i Scarecrow. Każda z tych postaci ma niesamowity design, nie możemy się wręcz doczekać momentu, w którym przyjdzie nam się z nimi spotkać twarzą w twarz. A wtedy... Bywa różnie. Niektóre pojedynki pozbawione są emocji, delikatnie zawodzą, ale to chyba jedynie przez fakt wrzucenia do gry Stracha na wróble. Oj tak, trzy spotkania z tym panem z pewnością zapamiętasz najmocniej. Zdradzę jedynie, że czwarta ściana rozpada się podczas nich z wielkim hukiem. Jeżeli zaś chodzi o resztę adwersarzy, ich postacie same w sobie są bardziej fascynujące niż pojedynki. Może w Arkham Asylum 2 dostaniemy bossów na miarę Metal Gear Solid? Bo o to, że kontynuacja powstanie, możemy być spokojni.

  Niestety, zawiedzeni mogą być fani samego Batmana, gdyż ten, niczym w "Mrocznym rycerzu" jest płaski i nieciekawy. Może nawet bardziej niż u Nolana. Jedynymi odpowiedziami na cudowne zaczepki Jokera są "Nie pozwolę ci!", "I tak przegrasz!", "Nie na długo...", wypowiedziane przez zęby ze śmiertelną powagą. Klasyczny Herosometr skacze tak wysoko, że dosłownie przebija sufit ;)

Dlaczego przeciwnikami Batmana są jedynie psychiczni mężczyźni w średnim wie... O hohoho... Witaj, maleńka

  Poziom trudności zaskakuje parokrotnie nawet na normalu, dlatego na łowców trofeów czeka nie lada wyzwanie. Zanim podszedłem do gry na wyższym poziomie trudności, gryzłem dywan, rzucałem padem, wychodziłem się przebiegać, wszystko za sprawą nienormalnych wyzwań dostępnych w miarę rozwiązywania zagadek Riddlera. Te opierają się na grach słownych i robieniu fotek odpowiedziom ("Jak Batman reflektuje na swoje porażki i sukcesy?" - odbicie bohatera w lustrze) oraz odnajdywaniu wszelkich "zbierajek" na terenie Arkham. Wymaksowanie wszystkiego i platyna kosztuje o wiele więcej wysiłku niż w innych megaprodukcjach ostatnich miesięcy. Mały plusik.

  A skoro już padło słowo "plus", przejdźmy do minusów. Backtracking, nawet jeżeli uzasadniony fabularnie, nieco męczy, tak jak powtarzający się schemat "arena cichego pozbywania się przeciwników - ratowanie zakładników - szukanie tropów - podążanie za tropami", w który wmieszane są walki z bossami.  Teren gry również mógłby być nieco większy, a bohater, jak było już wspominane, ciekawiej napisany. Bo swoją miałkością sprawia, że prawdziwym bohaterem jest... Joker. I jego wszystkie genialne teksty.

Batman do takiego stopnia ocieka testosteronem i heroizmem, że naprawdę żal nam ściskanego w tym momencie Jokera...
  Podsumowując, Batman: Arkham Asylum to bardzo udana pozycja. Ma świetny, mroczny design, garść intrygujących czarnych bohaterów, udaną ścieżkę dźwiękową i - o czym wcześniej nie wspominałem - przepiękną oprawę graficzną. Wszystko to sprawia, że wspominać ją będziemy jako jeden z "highlights" roku 2009.

Ocena: 8,5/10

MUZYKA - Spoon: Transference (2010)

1. Before Destruction 3:17
2. Is Love Forever? 2:07
3. The Mystery Zone 4:59
4. Who Makes Your Money 3:44
5. Written in Reverse 4:18
6. I Saw the Light 5:32
7. Trouble Comes Running 3:05
8. Goodnight Laura 2:28
9. Out Go the Lights 4:36
10. Got Nuffin 3:58
11. Nobody Gets Me But You 4:56

   Całkowity czas: 43:01

"Transference" to kolejny album z popularnej ostatnio serii "mniej = więcej" (daleko nie szukając, tą metodą posłużyło się ostatnio The Flaming Lips, Pain of Salvation, bądź też Marillion, a przecież klasa tych zespołów mówi sama za siebie), co oznacza odejście od studyjnych efektów, wypolerowanego brzmienia i bogatego instrumentarium. To dosyć ryzykowny krok, łatwiej uchodzący w ogólnie pojętej muzyce progresywnej niż bijącym popularność światku amerykańskiego rocka alternatywnego. The Flaming Lips pokazało, że "można" i efekt takiego zabiegu potrafi być powalający, ale Spoon nie ma za sobą takiego ogromnego doświadczenia. Skutki mogły być tragiczne...

   Na szczęście, nie są. Skoro już te tysiące słuchaczy Spoon w naszym kraju odetchnęło z ulgą, możemy przyjrzeć się bliżej samej muzyce. Jedenaście kompozycji, na jakie składa się "Transference", przy pierwszym przesłuchaniu szokują. No bo jak to? Utwory nie mają żadnych wstępów, kończą się nagle, urwane w trzeciej czwartej, wokal brzmi czasem, jakby wokalista obraził się na mikrofon, rzadkie smaczki dźwiękowe wyskakują znienacka w nieoczekiwanym momencie, perkusja w większości utworów gra wciąż ten sam rytm, nie słychać w niej żadnej (maluteńkiej nawet) zmiany, a płyta kończy się, zostawiając biednego słuchacza z otwartą buźką. Myśli on: "Cholera jasna, przecież to jeden z najsłynniejszych amerykańskich zespołów, coś mi tu nie gra", po czym drapie się w podbródek, sięga po plastikowe pudełko i ogląda je dociekliwie. Okładka dokładnie taka, jak na artrock.pl i w ostatnim TR. Wyciąga płytę z odtwarzacza, nadruk radośnie głosi "Spoon - Transference", czyli o pomyłce nie ma mowy. "Matko, na co ja wydałem tyle pieniędzy?" - juz chce powiedzieć do stojącego nieopodal akwarium, ale jego narodowość nie pozwala mu na to. Podpowiada, że musiał odlecieć myślami podczas słuchania i każe włączyć album jeszcze raz. No i - znany scenariusz - nagle okazuje się, że płyta wcale nie jest zła.

   A nawet przeciwnie. To jeden z tych albumów, których nie sposób ocenić po jednym przesłuchaniu. Na początku sprawia wrażenie nieprzemyślanego, jednak melodie wkrótce "wchodzą do głowy", a sama stylistyka, przypominająca nagrania demo, to właśnie ten zabieg "mniej = więcej". Utwory bez zbędnych ceregieli rozpoczynają się, wypełniając pokój nośnym basem, kończą bez pożegnania i niemal płynnie przechodzą w następne kompozycje. Po czasie wychwycamy smaczki dźwiękowe, ukryte w tle klawisze, sample, zauważamy, że gitary, choć proste, grają bardzo chwytliwe partie i nawet Britt Daniel - wokalista - zaczyna nas intrygować swoim "brudnym" głosem. Album jest nienachalny, powtarzamy go coraz częściej, a jednak nas nie nudzi. "Chwyta z czasem!" - krzyczałby stacje radiowe, gdyby Spoon puszczały. A wiele utworów na "Tranference" się nadaje, jak na przykład świetny "The Mystery Zone" z psychodeliczną gitarą w refrenie, agresywny "Written in Reverse" oparty na partii fortepianu i "charczącym" refrenie, najpiękniejsze ze wszystkich "I Saw the Light", zamieniające się w drugiej połowie w transową jazdę, no i wzruszająca ballada "Goodnight Laura". Nie wszystkie utwory trzymają się tak dobrego poziomu, drażni mnie hałaśliwe "Trouble Comes Running", a "Nobody Gets Me But You" do teraz, po wielu przesłuchaniach, nie wpadło mi w ucho.

   Mimo tych dwóch złośliwych rodzynków, najnowszego dzieła Spoon słucha się z nieukrywaną przyjemnością. Nie jest to ambitna płyta, nawet takiej nie udaje, ale najważniejszą fukcję muzyki spełnia doskonale. Warto się Łyżeczkami zainteresować, o ile oczywiście nie śmieje się na sam dźwięk słowa "indie". W przerwach pomiędzy kolejnymi progresywnymi olbrzymkami - polecam :)

Ocena: 7/10

MUZYKA - Spoon: Ga Ga Ga Ga Ga (2007)

1. Don't Make Me a Target 3:55
2. The Ghost of You Lingers 3:34
3. You Got Yr. Cherry Bomb 3:08
4. Don't You Evah 3:36
5. Rythm & Soul 3:30
6. Eddie's Ragga 3:39
7. The Underdog 3:42
8. My Little Japanese Cigarette Case 3:03
9. Finer Feelings 04:54
10. Black Like Me 03:25

Całkowity czas: 36:26

 W momencie premiery "Ga Ga Ga Ga Ga”, czyli w roku 2007, Spoon był już na szczycie. Po premierze "Kill the Moonlight" i "Gimme Fiction" - albumów sprzedanych w setkach tysięcy egzemplarzy - mogli nagrać (mówiąc wprost) byle gówno, które sprzedałoby się niczym świeże bułeczki w sobotni poranek i uplasowało na podium Billboardu. Nagle, okazuje się, że tytułem nowego wydawnictwa będzie "Ga Ga Ga Ga Ga”. Jedni myślą, że to wypięcie się na fanów i ukazanie wyżej wymienionej tezy, drudzy, że to nawiązanie do antycznej mitologii, a europejczycy wciąż o Spoon nawet nie wiedzą. Na szczęście, okazuje się, iż to po prostu dziwny żart zespołu i muzyka na płytce błyszczy, jak główka niemowlaka. A Billboard i tak zdobyty ;)

   Tak więc, co odróżnia najnowsze dzieło Łyżek od starszych albumów? "Ga Ga Ga Ga Ga” aż kipi bogactwem brzmienia i przyjemnymi dla ucha eksperymentami. Co prawda pierwszy utwór, "Don’t Make Me a Target”, początkowo wydaje się jedynie typowym utworem z chwytliwą gitarką, jednak nagle uderza w nas cała fala studyjnych dodatków. Jest pianino, syntezatory, dziwne trzaski i zgrzyty, a w tle obowiązkowe wyklaskiwanie rytmu. A to dopiero nieśmiałe przywitanie. "The Ghost of You Lingers” opiera się jedynie na maniakalnym nawalaniu w te same klawisze pianina i rozmyte śpiewy dobiegające z każdej strony. "You Got Yr. Cherry Bomb” i "The Underdog” zaskakują wesołymi partiami trąbek, "Eddie’s Ragga” postrockową gitarową jazdą w zakończeniu, a "My Little Japanese Cigarette Case” szarpaną solówką na akustycznej gitarze. Ciekawych urozmaiceń jest na “Ga Ga Ga Ga Ga” dużo więcej, dzięki czemu każdy utwór brzmi świeżo i całości słucha się bez znużenia. Rozmywa się jedynie ostatnia kompozycja, której nie mogę skojarzyć nawet po wielu przesłuchaniach.

   Spoon musiał zawrzeć pakt z diabłem, gdyż każda kolejna płyta to kolejna kolekcja chwytliwych melodii, dobrych do odtworzenia w każdym momencie dnia bez większego powodu. I to właśnie chyba ich największy atut. Kolejnym niewątpliwie jest nietypowy głos Britta Daniela, trochę niedbały i chrypliwy. Reszta zespołu pozostaje w tyle, ale spisuje się bardzo dobrze. Łopatologiczna perkusja Jima Eno i wyrazisty bas Roba Pope'a (nowicjusza w Spoon) tworzą transowy rytm, a Eric Harvey na swoich klawiszach wprowadza większość opisanych smaczków dźwiękowych. Nikt się nie leni.

   Podsumowując, "Ga Ga Ga Ga Ga" to kolejna udana i przebojowa płyta spod rąd uzdolnionych Teksańczyków. Radosne utwory wzbogacone wieloma studyjnymi efektami nie bez powodu zdobyły serca ogromnej rzeszy fanów. Spoon udowadnia, że w kategorii muzyki stricte rozrywkowej nie mają sobie równych. Polecam bez wahania.

Ocena: 8/10  

MUZYKA - Spoon: Gimme Fiction (2005)

1. The Beast and Dragon, Adored 4:18
2. The Two Sides of Monsieur Valentine 2:58
3. I Turn My Camera On 3:32
4. My Mathematical Mind 5:02
5. The Delicate Place 3:42
6. Sister Jack 3:35
7. I Summon You 3:55
8. The Infinite Pet 3:56
9. Was It You? 5:02
10. They Never Got You 5:30
11. Mechants of Soul 2:49

Całkowity czas: 43:52
"Kill the Moonlight" przyniosło Spoon niespodziewaną popularność, dlatego następny album - jakikolwiek by nie był - skazany był na ogromny sukces, jednak na "Gimme Fiction" fanom przyszło czekać trzy lata, a w tym czasie na rynku pojawił się pewien niesforny gagatek, który przewrócił w głowach krytyce i zmienił opinię niedowiarków na temat muzyki indie. Mowa oczywiście o "Funeral" Arcade Fire. Kilka miesięcy później Spoon wydał kolejny album. Fanów muzyki niezależnej przybyło, więc "Gimme Fiction" szturmem zdobył listy przebojów. Pomimo faktu, że zarówno w obliczu poprzednika, jak i następcy, prezentował delikatnie zaniżony poziom.

   Zmian w stosunku do "Kill the Moonlight" tutaj niewiele, choć na pewno nie brak. Przede wszystkim, zespół zmniejszył ilość studyjnych "upiększaczy". Usłyszymy pianinko w otwierającym "The Beast and Dragon, Adored", w "The Two Sides of Monsieur Valentine" obok niego jeszcze skrzypeczki, klawiszowe tła w "My Mathematical Mind" i "The Infinite Pet" i to chyba wszystko. Reszta utworów opiera się jedynie na "prawdziwym" brzmieniu. Ot, na przykład przebojowe "I Turn My Camera On" (tutaj błyszczy Britt Daniel), brzmiące jak klasyczne indie "Sister Jack" (znowu świetny refren), czy poruszająca ballada "I Summon You" oparta na akustycznej melodii. Ten ostatni, swoją drogą, to najlepszy utwór roku 2005 według Stephena Kinga (ach, ta Wikipedia!).

   Problem "Gimme Fiction" polega na tym, że album "rozmywa się" po wspomnianym "I Summon You". Słuchałem płyty wielokrotnie, a wciąż nic nie potrafię powiedzieć o czterech ostatnich kompozycjach. Możliwe, że to wina przedłużania na siłę materiału (album jest dziesięć minut dłuższy od poprzednika), jednak przyjemność ze słuchania w tych ostatnich minutach zdecydowanie gdzieś znika.

   Nie sugeruję, że jest to album nieudany. Ma kilka wspaniałych utworów, dla których zdecydowanie warto po niego sięgnąć. Jeżeli jednak jesteś nowy w temacie, lepszym wyborem byłby "Kill the Moonlight", czy też "Ga Ga Ga Ga Ga". Tam Spoon serwuje muzykę rozrywkową z najwyższej półki od początku do końca. Tak więc - szósteczka, "z czystym sercem"

Ocena: 6/10

czwartek, 26 sierpnia 2010

SERIAL - Powrót do życia, sezon 1 (2007)


Liczba odcinków: 11
Długość odcinka: ok. 42 minuty

  Czasami człowiek zupełnym przypadkiem znajdzie, z braku lepszego słowa powiedzmy "poszlakę" - zdjęcie, opinię, adres internetowy. Stanie na pierwszym stopniu do piekła i - idąc tropem - odkryje całkowicie nieznany film lub serial. W tym momencie może albo dać sobie spokój i szybko zapomnieć, albo zaryzykować i zagłębić się w znalezisko. Ja tym razem wybrałem drugą opcję. Od razu mogę napisać, że nie zawiodłem się, a "Powrót do życia" to jeden z najciekawszych seriali, jakie miałem przyjemność zobaczyć. A przynajmniej jego pierwszy sezon ;)

  Charlie Crews, po dwunastu latach więzienia za zbrodnię, której nie popełnił, za sprawą badań DNA wychodzi na wolność. Dostaje miliony odszkodowania, ale żąda przede wszystkim powrotu do pracy - policji - na stanowisku detektywa. Jego partnerką zostaje młoda Dani Reese. Para rozwiązuje razem coraz to nowsze zagadki kryminalne, ale Crews miał własne motywacje w powrocie do zawodu - chce odnaleźć człowieka, przez którego nie żyją jego przyjaciele a on sam stracił dwanaście lat swojego życia. Rozpoczyna śledztwo na własną rękę.

Schemat nie zaskakuje? Może i tak, ale sama postać głównego bohatera jak najbardziej. Charlie, znając koszmar uwięzienia, każdy nowy dzień swojego życia traktuje jak dar. Jest ogromnym optymistą, praktykuje filozofię Zen, a do tego jest największym fanem owoców, które zdaje się kolekcjonować, w każdym odcinku zaskakując nowym gatunkiem. Damian Lewis, odtwórca głównej roli, był powodem, dla którego w ogóle się "Powrotem do życia" zainteresowałem i pokazuje prawdziwą klasę. Jego postać intryguje, widz pragnie zgłębić jej myśli, uśmiechając się czasem od ucha do ucha gdy tego - częściowo - dokona. Charlie przypomina mi legendarnego agenta Muldera. Identyfikacja następuje bezproblemowo, bohater staje się naszym bliskim przyjacielem. Coś jeszcze łączy Crewsa ze wspomnianą kreacją Duchovny'ego - stąpająco twardo po ziemi i pozornie chłodna partnerka. Dani Reese stanowi idealną przeciwwagę, dzięki czemu duet, jego sprzeczki, dyskusje i różnice, ogląda się znakomicie.

Duet idealny

  Odcinki "Powrotu do życia" przebiegają według tego samego schematu. W każdym przyglądamy się nowej zbrodni i dochodzeniu w jej sprawie, dostając też kilka kolejnych poszlak w temacie prywatnego śledztwa Crewsa i nadchodzącej zemsty. Bo że ta nastąpi, jesteśmy pewni, nawet jeżeli bohater próbuje zgłębiać tajniki buddyzmu. Z zaciekawieniem obserwujemy burzę, jaka targa duszą Charliego. Jak mówi jedna z postaci: "A co pani by zrobiła, gdyby ktoś zabił pani przyjaciół i wsadził panią na dwanaście lat do więzienia?". Odpowiedzi przyjdą, jednak nie wszystkie. Na ostateczne rozwiązanie trzeba poczekać do drugiego sezonu i miejmy nadzieję, że ten utrzyma poziom.

  Jednak, największą zaletą serialu jest magiczne uczucie, pojawiające się podczas oglądania. Czujemy, że to nie jest kolejny płytki tasiemiec. Autorzy delikatnie dotykają życiowych tematów, nie podając wniosków na talerzu. Do tego, poczucie humoru - fenomenalne, czasami poruszające. Jednym słowem, to ogólny nastrój sprawia, że każdy odcinek oglądamy z nieukrywanym zadowoleniem. Na ten składa się również muzyka. Utwory pojawiające się pod koniec epizodów to wyjątkowe perełki (na przykład The Frames, Radiohead, Mogwai, Beck), ale reszta też trzyma fason, oczywiście. 

Ekipa niemalże w komplecie
  Jeżeli znudziły Cię już te wszystkie megaseriale, ciągnące się w nieskończoność i przekraczające z sezonu na sezon coraz to dalsze granice głupoty, "Powrót do życia" jest wyborem dla Ciebie. Jeżeli szukasz inteligentnego serialu, który będzie Cię zaskakiwać, rozśmieszać, a nawet wzruszać, "Powrót do życia" jest wyborem dla Ciebie. Jeżeli szukasz dobrego kryminału... A zresztą, po prostu spróbuj tego dzieła. Na pewno warto.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

KONCERT - Kto nie skacze, ten z policji! - Kraków Coke Live Music Festiwal 2010 (21 VIII)

  Muse. Zespół wielbiony, poważany, popularny jak sam Lucyfer, a zarazem mieszany z błotem, wyśmiewany. Z jednej strony "skończyli się na "Orgin of Symmetry"", z drugiej "dopiero rozwinęli skrzydła na "Absolution"". W mrocznej otchłani internetu można znaleźć tyle samo pieśni pochwalnych, co totalnego gnojenia. Ale kilka miesięcy temu, kiedy ogłoszono tegoroczne gwiazdy Coke Live Music Festiwal, wszyscy byli zgodni - koncert Muse trzeba zobaczyć. No bo przecież nikt nie odmówi chłopakom jednego - na żywo rozpierdalają sufit! Gdy piszę te słowa, dzieli mnie półtora dnia od krakowskiego występu grupy. Myśli cały czas wracają pod ogromną scenę, a opaska na ręce wciąż delikatnie drapie w miarę wycierania klawiatury. Nie potrafiłbym nie podzielić się swoimi przeżyciami.

  Na początek, jak zawsze, zajmę się podróżą, dlatego zainteresowanych jedynie samym koncertem zapraszam do akapitu pod zdjęciem. Z naszej ukochanej metropolii wybrało się - uwaga - sześć osób (w tym jedna przyjezdna, której całkiem nieźle się powodzi w popularnej ostatnio Leśnej, co to ich tam fale zalewają). Świadomi ośmiogodzinnej przeprawy pociągami, która nas czekała, uzbrojeni po zęby w prywatne odtwarzacze muzyki i słuchawki oraz bardzo dobry nastrój, wsiedliśmy do obskurnego wagonu. Na zegarku 5:35 rano, czyli "to już za siedemnaście i pół godziny". Niestety, miny zrzedły na widok plastikowych siedzeń i zapach pociągowej toalety o poranku. Z trzygodzinnej wędrówki do Wrocławia, czyli jedynego otwartego na świat miasta w pobliżu, miło wspominać będę konduktora, który opuścił nam trzy złote za przejazd. "Na czekoladę!", jak to sam uznał. Zdążyliśmy też obstawić po piętnaście utworów, jakie Muse według nas miałoby zagrać (specjalnie nie sprawdzaliśmy setlist z ostatnich występów), każdy własną. Zwycięzcy obiecaliśmy piwo... Które kupi sobie sam.

  Wrocław przywitał nas rozkręcającym się upałem. Miła odmiana po całym miesiącu deszczów i zachmurzeń. Godzina patrzenia w przestrzeń i nurek w pociąg linii TLK, wraz z morzem napalonych ludzi, którzy na weekend postanowili chyba odwiedzić babcię mieszkającą na trasie Wrocław - Kraków. Pozytywne zaskoczenie - przedziały; w naszym województwie jakby zapomniane. Negatywne zaskoczenie - wszystkie zajęte. Czarne chmury zgromadziły się nad moją głową, ale zanim spadły pierwsze krople deszczu, doczepili do nas dwa świeżutkie wagony. I takim sposobem, w podróży na Śląsk towarzyszył nam zabawny Ślązak bez przedniego zęba, który sam przedstawił się jako "Ślązak drugiej klasy", czyli nie-do-końca-Ślązak. W każdym razie - mieszkał na Śląsku i częstował nasze kobiety cukierkami od babci, które te potajemnie chowały, ze względu na klasyczne "nie bierz słodyczy od miłego nieznajomego".

  W Katowicach dopiero nasza koncertowa gromadka została do końca skompletowana, zostały tylko dwie godziny drogi do Krakowa. Właśnie wtedy po raz pierwszy przekląłem słońce (dorzuciło do pieca, termometry wskazywały okolice trzydziestu stopni) i powoli traciłem nadzieję na jakiekolwiek zachmurzenie, ciesząc się w myślach, że główny koncert odbędzie się bardzo późno, gdy nocny wiatr dobrze przewietrzy teren festiwalu. Pozostała droga minęła dosyć szybko, głównie za sprawą klozetowych dowcipów (pozdrawiam Gutka! :D)

  Kraków tętnił życiem jeszcze bardziej niż zwykle. Na miejsce koncertu postanowiliśmy dojechać darmowymi autobusami zorganizowanymi przez miasto. Tych z kolei było niewiele, więc wepchanie się do środka zawdzięczam jedynie własnej przebiegłości i łokciom. Summa summarum, w autobusie upchało się chyba trzy razy więcej osób niż jest to dopuszczalne przez wszelkie przepisy BHP. Stałem obklejony przez ludzi, jedną rękę ledwo trzymałem się najbliższej rurki. Humor dopisywał wszystkim, grupowe "łooooo" towarzyszyło każdemu zakrętowi. Nie zapomnę wariata, który jakoś zdołał przez chwilkę hycać w miejscu i krzyknąć "Kto nie skacze, ten z policji!". Autobus zatrzymywał się na stacjach, ale nikt do nas nie chciał wejść - czyżby zapach dziesiątek skrępowanych w powietrzu pach?

scena główna


 Coke Live Music Festiwal - ostatni letni koncert zorganizowany przez Alter Art. Olbrzymia impreza aspirująca do miana drugiego Open'era. Wielkie pole na terenie starego lotniska wyglądało majestatycznie w promieniach zachodzącego słońca (żegnałem się z nim, rozradowany w duszy). Mniejsze sceny pozostały dla mnie nieznane - od jednej odstraszał mnie pulsujący beat, od drugiej lista wykonawców. Skupiłem się na daniu głównym - wielgachnej, czerwonej budowli, na której grać zaczął właśnie The Big Pink.

The Big Pink

Brytyjski duet, Robbie Furze i Milo Cordell, wspomagany na scenie przez Japonkę Akiko Matsuura, zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie.Transowa i głośna muzyka, brytyjska do szpiku kości, duża ilość elektroniki, która na żywo przypominała mi Archive - wystarczyło, żebym z zainteresowaniem obserwował scenę i posłuchał debiutu grupy w najbliższym czasie. Zespół grał do zmroku, a po jego występie nadszedł czas na chrzczonego Heinekena i - niestety - wstanie z trawki. Zaczął się robić ścisk, bo na scenie rozkładał się popularny w naszym kraju Panic! At the Disco.

Panic! At the Disco
  Amerykanie szybko rozluźnili się na scenie, w czym z pewnością pomógł im pisk setek fanek i ogólne ożywienie w tłumie. Ich muzyki również do tej pory nie znałem, ale kilka utworów łatwo wpadło w ucho. Wokalista, Brendon Urie, przylizał się kilka razy, jakoby był to "najlepszy koncert, na jakim występował" i że chciałby nas wszystkich fuck. Należy mu oddać, że żywotności ma za dwóch, skakał, tulił się do kolegów, było go po prostu wszędzie pełno, czym wypełniał braki we własnym głosie. Za nic nie rozumiałem słów. Sama muzyka, choć skoczna i szalona (tempo zmieniało się co chwilę), w połowie trochę zaczęła mnie nudzić. "Bo nie znasz zespołu, kmieciu!" - krzykniecie, ale The Big Pink również nie znałem, a nie przeszkadzało mi to w dobrej zabawie. Tak więc, z zespołów "rozgrzewających" lepiej wspominam ten pierwszy.

  Panikarze przestali grać chwilę przez godziną 22, co oznaczało tragiczną godzinę czekania w tłumie. Jeszcze straszniejsza była za to suchość gardeł, dlatego wraz z kumplem (pozdrawiam Adama! :D) zdecydowaliśmy się na heroiczny gest - kupienie wszystkim wody. Ludzi za nami zebrało się już multum, ale staliśmy w charakterystycznym miejscu, co pomogło nam wrócić z wodą... Za pół godziny. W tym miejscu z chęcią zadałbym organizatorowi imprezy takie oto drobne pytanko: kto, do cholery, na festiwalu tak ogromnym (ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi) stawia dwa namioty z napojami innymi niż Heineken? Dziękuję cudownej nieznajomej, która kupiła dla nas cztery beskidzkie Krople. Szybkie nadrobienie płynów i najdłuższy kwadrans czekania... Wydłużony o dziesięć minut. Z takim bowiem spóźnieniem na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru.
typowy wygląd sceny w czasie Muse
Muse
  Było wiadomo, że oglądniemy nieco okrojone show, ale scena i tak robiła niesamowite wrażenie. Ekrany w kształcie plastrów miodu, fenomenalne lasery, dziesiątki świateł - wszystko wybuchło jak jeden mąż wraz z rozpoczęciem "New Born". Akurat tego utworu nie spodziewałem się na rozpoczęcie, ale - wraz z poszarpanym riffem - olbrzymi tłum zafalował w podskokach. Wokal Bellamy'ego był rewelacyjny, ten człowiek na żywo potrafi wszystko zaśpiewać z taką perfekcją, jak w studiu. Czyli wszystkie opinie w tym temacie okazały się prawdziwe. Nie wierzę, że ktokolwiek stał prosto na "Map of the Problematique". Wizualia topiły gałki oczne, a czysty dźwięk, z basem Chrisa na czele, zatrzymywał serce.
 Wtedy uświadomiłem sobie naprawdę, na jakim koncercie jestem. Podczas "Uprising" słowa refrenu wyświetlały się na "plastrach", ale nie sądzę, aby było to ludziom potrzebne. Tysiące głosów odśpiewało buntowniczy refren z rękoma w powietrzu. Wyglądaliśmy wtedy jak prawdziwa armia. Bardzo dobrze, że Tadeusz daleko w Toruniu nie był w stanie tego zobaczyć. Przestraszyłby się nie na żarty. Pierwszą część koncertu zakończył "Supermassive Black Hole", który zawstydził każdego próbującego nucić z Mattem refren (w tym mnie, oczywiście :D)

  
Następne (pi razy drzwi) dwadzieścia minut Muse przeznaczyło na cichszą kontemplację. "Guiding Light", jeden z moich ukochanych kawałków z najnowszego albumu, zachwyciło patosem. Matt tutaj nie śpiewał,on wznosił się w niebiosa. Krótki przerywnik w postaci nieznanego mi dotąd "Nishe" (nawet nie wiedziałem, że to osobny utwór!) i lider zasiadł do lśniącego fortepianu. To mogło oznaczać tylko jedno - "United States of Eurasia".

prawdziwy wariat na scenie
 Kochane przez jednych, przez drugich nienawidzone. Ja zaliczam się do pierwszej grupy, dlatego byłem w siódmym niebie, krzycząc z tłumem "Eurasia! SIA! SIA!". Niestety, zabrakło znanej z płyty chopinowskiej nokturny. Tę spokojniejszą część występu zespół zakończył singlowym "Undisclosed Desires", na który zaplanowana była akcja z latarkami. W tylnej część publiki mnóstwo osób włączyło wtedy flesze w telefonach i aparatach, z przodu ponoć "zapomniano". Szkoda.

Zwiane piłeczki z "Plug In Baby"
  Pierwsze, nieco zmienione dźwięki "Bliss" zwiastowały powrót tych bardziej dynamicznych utworów. To jeden z moich ulubionych utworów, dlatego niemalże ze łzami w oczach wyłem słowa refrenu. "Resistance" - co nie zaskakujące - zabrzmiał jak prawdziwy stadionowy hymn, podniosły refren zatrząsł Krakowem niczym Godzilla. Po nim - "Boże, nareszcie" (autor nie ukrywa uwielbienia) - pojawił się pierwszy reprezentant z potraktowanego po macoszemu "Absolution", genialny "Time Is Running Out". Wstęp do refrenu odśpiewała publiczność ("Bury it / I won't let you bury it / I won't let you smother it / I won't let you mu...nana na!" - ostatnio wers trochę się "rozmył" :D), ale wszyscy - razem z Mattem - szaleli podczas tłustego riffu, każdy też jęczał "ja ja ija ija!". Na kolana powalił ostatni kawałek przed przerwą - "Plug In Baby". Istny szał, nawet jeżeli kultowe piłkooczy zwiał nam wiatr.

 Na bis trio zafundowało drugiego killera z "Absolution" - "Hysteria". Bas miażdżył jajka, a solówka Bellamy'ego, zaskakująco zgodna z wersją studyjną (zapomniałem dodać, gitarowe popisy często różniły się od tych znanych z albumów), gdyby mogła, podpaliłaby pewnie scenę. Na sam koniec Christopher zaczął grać na harmonijce "Man With a Harmonica" Ennio Morircone, co mogło oznaczać tylko jedną, wspaniałą i smutną zarazem wiadomość - czas na ostatnie "Knights of Cydonia". Chyba nie muszę nawet pisać, że bawił się każdy. Po raz ostatni pole pod sceną Coke Live Music Festiwal zabrzmiało tysiącami głosów, wszyscy wiedzieli, że "You and I must fight to survive!". Po tym utworze na scenie wzniosły się kolumny dymu, w których zniknął zespół Muse.


  Coke Live Music Festiwal 2010 zakończył się z przysłowiową "pompą" - wyjątkowo długim pokazem sztucznych ogni w rytm patetycznej muzyki. Idealne zwieńczenie koncertu Muse. Pozostało tylko napić się chrzczonego piwa i udać się do długiej kolejki oczekującej na darmowe autobusy. Usłyszałem raz "Gdzie jest krzyż?", więc humor w dalszym ciągu dopisywał. Pan w żółtym kubraczku skandował ("Czyżby? Tak! To następny żółty autobus, gotowy do wyjazdu!"), w towarzystwie jego słów bez problemu wsiedliśmy do pojazdu i odjechaliśmy na peron.

  Będzie co wspominać? A jak myślisz? ;)

  Chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich, dzięki którym ten wyjazd był tak wspaniały, to jest Nestera, Gutka, Kej-Keja, Snoszka, Ping-Ponga, Tomka i Michała. Wszyscy też dziękujemy Agnieszce i Bajdziochowi za gościnę, płatki śniadaniowe i prysznic! :) Fotografie możecie oglądać dzięki uprzejmości Oli Roczek (całą resztę znajdziecie pod tym linkiem)


piątek, 20 sierpnia 2010

MUZYKA - Arena: Songs From the Lion's Cage (1995)


1. Out of the Wilderness 8:02
2. Crying For Help I 1:22
3. Valley of the Kings 10:11
4. Crying For Help II 3:09
5. Jericho 6:51
6. Crying For Help III 4:24
7. Midas Vision 4:36
8. Crying For Help IV 5:06
9. Solomon 14:38

Całkowity czas: 58:19

  Dziwię się, że Piotr Kosiński w swojej Nocy Muzycznych Pejzaży, dokładniej jej części Ocalić od zapomnienia, jeszcze nie puścił "Pieśni z lwiej klatki". Arena przez kilka ostatnich lat niemalże rozpłynęła się w powietrzu i jakby wszyscy o niej zapomnieli. Dlatego poczułem, że moją misją będzie przypomnienie o tym świetnym zespole starszym i uświadomienie jego istnienia wszystkim młodszym miłośnikom rocka progresywnego. Bo - jak powszechnie wiadomo - tych drastycznie przybyło. A którą płytą miałbym zacząć wypełnianie swojego celu, jak nie "Songs From the Lion's Cage"?

  W latach dziewięćdziesiątych, kiedy rewolucja neoprogresywna praktycznie wygasła, Clive Nolan - znany z zalewania słuchaczy morzem klawiszy w Pendragon - skumał się z porzuconym przez Marillion Mickiem Pointerem. Owocem tego związku był nowy zespół o nazwie Arena, który nagle uderzył z omawianym przez nas albumem. Albumem wybitnym, należy dodać, ale zagubionym w czasie. Dzisiaj z grupą kojarzy się (jeżeli w ogóle) głównie albumy "The Visitor" i "Contagion", o istnieniu starszych "Songs From the Lion's Cage" i "Pride" wszyscy, wydaje się, zapomnieli. Możliwe, że Arena z debiutem spóźniła się kilka lat. Gdyby ta płyta pojawiła się jeszcze w czasach świetności przedrostka "neo", odniosłaby ogromny sukces, jestem tego pewien. A tak, pozostaje jedynie diamentem ukrytym głęboko w podziemiu.

  Nastrój. Prawdziwa baśń, opowiadana bez pośpiechu przez Johna Carsona (którego głos przywodzi na myśl Fisha), niezwykle wysmakowane klawisze Nolana i gitarowymi solówkami, które do dziś są najcudowniejszym elementem muzyki Areny, chociaż przez zespół przewinęło się dwóch gitarzystów. Na debiucie czaruje nas Keith More. Każde solo powoduje gęsią skórkę i mimowolne zamknięcie oczu. More nie zachwyca techniką i poplątanym rytmem, tylko kunsztem, z jakim powoli buduje napięcie; wznosi się w powietrze i rozpoczyna lot. Lot, który mógłby trwać bez końca... Jego wyczyny w utworze "Solomon" są w stanie wycisnąć nie jedną łzę z oka.

  Wydawałoby się, że Nolan, jako autor muzyki, zawładnie ze swoimi pejzażami całą płytą, jednak tak się nie stało. Klawisze przez większość czasu budują fenomenalny nastrój albumu gdzieś w tle, wychodzą na pierwszy plan jedynie kilka razy, ale wtedy zaczyna się istna burza. W takim na przykład "Valley of the Kings", "Jericho", czy też wspomnianym już "Solomon" w kulminacyjnym momencie kompozycji Nolan rozpoczyna swoje szalone solówki, prowadząc typowy dla Areny "dialog" z gitarą. W tym momencie całość przypomina istny galop, pozbawia szczęki, aby za chwilę spowolnić i znowu rozpłynąć się w baśniowym nastroju.

  Ciekawy pomysł stanowią też cztery części "Crying For Help" - krótsze przerywniki, głównie instrumentalne (tylko numer czwarty zawiera wokal), stawiające na tajemniczy i wyciszony klimat. Fenomenalnie kontrastują z wielowątkowymi i epickimi kolosami. Najpiękniejsza jest akustyczna część pierwsza, chociaż trwa zaledwie półtora minuty i trzecia - senna kraina wyczarowana przez Nolana. Zakończenie tej serii to wzruszająca ballada oraz chwila wytchnienia przed zakończeniem. A te stanowi jeden z najlepszych utworów w historii zespołu, którego tytuł przyzywałem już dwukrotnie - "Solomon". Po prostu nie mogę uwierzyć, ile piękna, dramatyzmu i emocji panowie zdołali upchnąć w tych trzynastu minutach.

  Podsumowując, "Songs From the Lion's Cage" to wspaniały album. Prawie że bez minusów, bo takim można uznać nieco na siłę wydłużone "Valley of the Kings", ale i tak nie zawaham się wystawić maksymalnej oceny - jeżeli nie znasz tej płyty, drogi Czytelniku, musisz jak najszybciej nadrobić zaległości. To prawdziwa, choć zapomniana klasyka!

Ocena: 10/10

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

MUZYKA - Avenged Sevenfold: Nightmare (2010)


1. Nightmare 06:16
2. Welcome to the Family 4:07
3. Danger Line 5:30
4. Buried Alive 6:43
5. Natural Born Killer 5:17
6. So Far Away 5:29
7. God Hates Us 5:19
8. Victim 7:31
9. Tonight the World Dies 4:43
10. Fiction 5:14
11. Save Me 10:56

Całkowity czas: 66:47

Ku pamięci Jimmy'ego 

   Święta Bożego Narodzenia wiążą się z bardzo nietypowym u człowieka uczuciem - chęcią sprawienia przyjemności innym. Tak, przez te kilka magicznych dni zapomina się o niesnaskach i różnicach, wszyscy stajemy się jedną rodziną. Wiele osób wyraża ten niecodzienny stan obdarowywując przyjaciół prezentami; zwykłymi, w kolorowych pudełkach przewiniętych szmatką, bądź też szykowanymi przez miesiące, takimi, które spełniają marzenia. Inni wyznają w tym okresie miłość, albo odwiedzają babcię mieszkającą setki kilometrów od nich. Każdy z takich prezentów pozostawia ślad, towarzyszący człowiekowi często przez całe życie.
Jimmy także sprawił swoim największym przyjaciołom niespodziankę. Spóźnił się kilka dni, ale ślad i tak pozostawił. A może bardziej na miejscu byłoby słowo "bliznę"? Prawdopodobnie tak, ponieważ Jimmy, zaraz po pamiątce narodzenia Chrystusa... zmarł.


   Śmierć Jimmy'ego Sullivana, czyli perkusisty Avenged Sevenfold, znanego lepiej pod pseudonimem The Rev, była szokiem dla wszystkich. Już nawet nie chcę myśleć co odczuwali jego koledzy z zespołu, którzy zawsze podkreślali, że sukces zawdzięczają prawdziwej przyjaźni, ale nawet ja, siadając rano przed komputerem, poczułem okropną pustkę. Avenged Sevenfold to zespół, który "wprowadził" mnie w rocka, dlatego zawsze zajmować będzie szczególne miejsce w moim sercu, nieważne jaką drogę obiorę w dalszym poznawaniu muzyki. Chłopaki właśnie skończyli pisanie materiału na nowy album, mieli wchodzić do studia... Nie wierzyłem, że znajdą siły, aby tę muzykę nagrać. A jednak, album powstał. Partie Jimmy'ego wprowadził w życie sam Mike Portnoy, idol The Reva, który najwyraźniej dołączy do Avenged Sevenfold w przyszłości. Panowie przetrwali ten ciężki okres, właśnie dzięki "Nightmare". Miał to być ostatni "prezent" dla zmarłego brata. Pierwsze tygodnie w studiu wspominają, jako prawdziwy koszmar, dlatego wybór tytułu nowego dzieła nie powinien nikogo dziwić.

   "Nightmare" zapowiadany był jako concept album w stylu "The Wall", gdzie wszystkie utwory miałyby ze sobą się łączyć i opowiadać wspólną historię, jednak większość tekstów została zmieniona, a utwory delikatnie przearanżowane. Powstał co prawda koncept, jednak mówiący o prawdziwych wydarzeniach - o śmierci i stracie bliskiej osoby, związanym z tym bólem, gniewem, smutkiem. Dlatego nastrój muzyki bardzo odbiega od wydanego w 2007 roku samozwańczego albumu. Najbliżej mu do "Waking the Fallen", jednak instrumentalnie mamy tutaj Avenged Sevenfold za czasów swojego "breakthrough" - "City of Evil". Trochę zakręciłem? Już tłumaczę!

   Album można podzielić na dwie części. Pierwsze pięć utworów to dynamiczne kompozycje, niezapowiadające jeszcze nadchodzącej burzy emocji. Mamy cios w twarz na rozpoczęcie, pod postacią tytułego kawałka, (wyraźny riff i powalające "grzmocenie" Portnoya), najbliższy poprzedniemu albumowi "Welcome to the Family" ze świetnym wokalem, szalone "Danger Line" (utwór w połowie "łamie się", pozostawiając nas z marszowym tempem, cichą trąbką w tle i wygwizdywaną przez Shadowsa melodią - wspaniała sprawa!), fenomenalną balladę "Buried Alive", którą zbudowano na zasadach wyznaczonych przez Metallicę, czyli "po połowie rozpier*alamy sufit i najszybszy na płycie "Natural Born Killer" z powykręcanym solem w stylu starego "Second Hearbeat". Te pięć utworów zdaje się być prawie nietknięte po śmierci Jimmy'ego i sprawiają, że "Nightmare" zapowiada się na solidny, jednak typowy album.

   Wraz z "So Far Away" staje się jasne, że "Nightmare" typowe nie będzie. To właśnie od teraz teksty uderzają szczerością, prawdziwymi przeżyciami, melodie zwalniają, a klimat staje się bardzo duszny. Wrażenie robi duet "So Far Away" i "God Hates Us", przedstawiający dwa stany świadomości, w których można się znaleźć po utracie bliskiej osoby. Smutek i... gniew. W tym drugim utworze Shadows po raz pierwszy od pięciu lat screamuje, wykrzykując bolesne "Bóg nas nienawidzi". Ten utwór brzmi, jakby był wyjęty z sesji "Waking the Fallen" i dlatego znajdzie tyleż zwolenników, co wrogów. Smutek powraca z "Victim", rozbudowaną balladą z floydowską damską wokalizą we wstępie. Na koniec niesamowicie szczerze zaśpiewane "Brakuje mi ciebie"... Gdy słuchałem "Nightmare" po raz pierwszy, miałem w tym momencie dreszcze. Nie zeszły one jeszcze przez najbliższe minuty, ponieważ w następnej kolejności dostajemy najsmutniejsze utwory na "Nightmare". Wokal w "Tonight the World Dies" to najbardziej przejmujące dokonanie Shadowsa, który w refrenie krzyczy z takim przejęciem, że płacz ściska gardło. "Fiction" - ostatni utwór Jimmy'ego Sullivana, napisany zaraz przed jego śmiercią. Nagrał do jego wersji demo partie wokalne, które zostały wykorzystane na albumie, słyszymy je równolegle z tymi wyśpiewanymi przez Shadowsa. Duet wokalny ze zmarłym - efekt jest niesamowity, zwłaszcza dla fanów, którzy nietypowy głos Reva tak dobrze kojarzą. Tutaj nie wytrzymałem, kilka łez spłynęło po policzku.

   To właściwie mógłby być koniec "Nightmare", jednak po "Fiction" pojawia się najdłuższy na płycie "Save Me". Na jego progresywny charakter z pewnością ogromny wpływ miał Mike Portnoy, chwilami bowiem całość przypomina jego Teatrzyk. Dzięki temu utworowi "Nightmare" przypomina, że mamy do czynienia z zespołem metalowym; tempo znacznie przyspiesza. Ogromne wrażenie robi zakończenie całego albumu - epicki fragment, w którym wielokrotnie powtarzany jest wers "Dziś w nocy wszyscy umrzemy młodo".

   Zespół na "Nightmare" pokazuje, że nie bez powodu został liderem New Wave of American Heavy Metal. Gitarowe popisy Synystera Gatesa to najwyższa półka, solówki poziomem dorównują "City of Evil", Mike Portnoy w styl Reva wczuł się bez problemu, a wokal Shadowsa jest jeszcze lepszy niż na "Avenged Sevenfold", choć akurat jego śpiew (nosowy, nieco "kozi", jak kiedyś uznała moja rodzicielka) nie wszystkim musi przypaść do gustu. Wszystko się błyszczy, a całość sprawia wrażenie "kompletnej". Czyli można wnioskować, że eksperymentalna sesja krótszych piosenek sprzed trzech lat to jednorazowy (choć wciąż udany!) wybryk. Jimmy Sullvan, gdziekolwiek teraz jest, może być dumny. Bo że fani są, to wiadomo po pozycji najlepiej sprzedającego się obecnie albumu w Stanach Zjednoczonych. Chłopaki przyznają, że "Nightmare" pomogło im uporać się ze stratą i chcieliby kontynuować działalność zespołu. Chwała im za to

Ocena: 8,5/10

MUZYKA - Kasabian: Kasabian (2004)

1. Club Foot 3:34
2. Processed Beats 3:07
3. Reason Is Treason 4:35
4. I.D. 4:47
5. Orange 0:46
6. L.S.F. (Lost Souls Forever) 3:17
7. Running Battle 4:15
8. Test Transmission 3:55
9. Pinch Roller 1:14
10. Cut Off 04:38
11. Butcher Blues 4:28
12. Ovary Stripe 3:50
13. U Boat 10:51 (zawiera remiks "Reason Is Treason" po kilku minutach ciszy)

Całkowity czas: 53:16

Na korytarzu rozbrzmiał dźwięk dzwonka, zwiastujący jedynie jedną (całkiem smutną, nawiasem mówiąc) nowinę - czas na powrót do klasy. Jednak, do pomieszczenia, w którym rozgrywać się będą dzisiejsze zajęcia, młodzież przybiegała znacznie chętniej, niż - dla porównania - do sali biologicznej lub chemicznej. Tutaj bowiem, pod czujnym okiem pani profesor Janik (choć tytuł ten nosi ona umownie), ocenia się wszystkie debiuty muzyczne mniej lub bardziej znanych zespołów z całego świata...

   Dzieciaki zdążyły się już wygodnie rozsiąść w ławkach, dlatego pani profesor Janik wstała, poprawiła podwiniętą koszulkę z logiem Porcupine Tree, odkaszlnęła i przemówiła swoim anielskim głosem:
   - Drogie dzieci, na dzisiejszych zajęciach debiutoznawstwa zajmiemy się całkiem młodym wydawnictwem. Młodym oczywiście dla mnie - tutaj pani profesor delikatnie się zaczerwieniła - bo w waszych oczach sześć lat to spory kawałek czasu.
   Przez klasę przeleciała gumka i uderzyła w plecy Arturka - jednego z najzdolniejszych uczniów w grupie. Pani Janis postanowiła przyspieszyć mowę wstępną, żeby zainteresować uwagę młodzieży.
   - W roku 2004, dokładniej trzynastego września, nikomu nieznana grupa Kasabian z Wielkiej Brytanii wydała swój debiutancki album. Jego tytuł brzmiał tak samo, jak i nazwa zespołu. To częsta zagrywka. No więc, moi drodzy, komu mówi coś nazwa Kasabian? Nie muszę chyba przypominać, że waszym zadaniem domowym było przesłuchanie tej płyty w domu, dlatego liczę na chociaż minimum pomocy...
   W górę wystrzeliła ręka Arturka. Pani profesor, wiedząc, że Arturek właściwie mógłby poprowadzić wykład za nią, czekała na innego chętnego do wypowiedzi. Po kilku sekundach, niepewnym ruchem, zgłosił się Janek "Brzytwa" Zalewski - największy znawca wszystkich "luzackich", jak to sam ujmuje, tematów.
   - Janek! Proszę bardzo! - powiedziała radośnie pani Janik.
   - Więc...
   - Nie zaczynamy zdania od "więc".
   - No to...
   - Ani od "no to".
   - Kiedyś grałem na PlayStation w Pro Evolution Soccer 5 i tam była ta znana piosenka Kasabianów w historyjce.
   - Dobrze wiedzieć, Janku - powiedziała ironicznie pani profesor - ale to nie o takie informacje mi chodziło.
   - Ale kiedy pani nie daje mi skończyć! To była piosenka "Club Foot" z płyty "Kasabian". Wydawała mi się bardzo znajoma, dlatego sprawdziłem Wikipedię. Okazało się, że pojawiła się też w jednej części WRC, Tony'ego Hawka i tych nielegalnych wyścigach po mieście.
   - Pani profesor - odezwał się Arturek - Brzytwa idzie w dobrym kierunku. Zespół Kasabian próbował rozsławić swój debiut w angielskich mediach, wypuszczając dwa single - "Processed Beats" i "Reason Is Treason". Żaden jednak nie zrobił większego sukcesu i wtedy dopiero na singla wybrano "Club Foot". Utwór - te słowo Arturek głośno podkreślił, rzucając nerwowe spojrzenie na Janka "Brzytwę" - stał się olbrzymim hitem nie tylko na wyspach. Wkrótce cały świat kojarzył nazwę Kasabian tylko z nim, co pozwoliło zespołowi natychmiast rozwinąć skrzydła. Album "Kasabian" sprzedał się w bardzo dużym nakładzie, a jego autorzy z miejsca weszli do elity brytyjskich zespołów alternatywnych.
   Wszyscy wywalili oczy na Arturka.
   - Bardzo dobrze, Artur. To prawda, debiut Kasabian prawdopodobnie już na zawsze będzie kojarzyć się z "Club Foot", który to rozpoczyna całą płytę. Ale nie zapominajcie, jest tu jeszcze dwanaście innych utworów. Singiel singlem, nas interesuje album jako całość.
   - Ja posłuchałam wczoraj "Kasabian" - powiedziała Kasia "Barbie" Babrzewska, najładniejsza dziewczyna w grupie, która nie grzeszy jednak ogromną błyskotliwością. - Bardzo ładna.
   Pani Janik schowała twarz w dłoniach, po czym spytała:
   - Ale dlaczego ładna, Kasiu?
   - Taka sexy, w brytyjskim tego słowa znaczeniu. Dużo komputerków!
   - Rzeczywiście, jak wiele angielskich zespołów, Kasabian korzysta z bardzo dużej ilości elektroniki i studyjnych efektów. Czy ktoś mógłby coś na ten temat powiedzieć?
   W powietrzu pojawiła się jedna ręką.
   - Oprócz Artura.
   Ręka opadła, ale - zaraz po tym - pojawiła się druga. Należała do Boba, nazywanego Marlej, prawdopopodnie z powodu dredów na głowie.
   - Jak dla mnie, elektroniki na "Kasabian" trochę nawet za dużo. Ale gdybym miał coś na ten temat powiedzieć - tutaj zaglądnął do swojego zeszytu i zapisanych tam notatek - no to jest, przede wszystkim, różnorodna.
   - Co masz na myśli?
   - Czasami duszna, jak w "Club Foot" i "Cut Off", czasami iście transowa, zwłaszcza w psychodelicznym "I.D." i "Running Battle", a czasami taneczna i przebojowa. Tutaj sobie zapisałem "Processed Beats" i "Test Transmission".
   - Bardzo trafna uwaga, Bob, dziękuję. Widzicie, sukces "Kasabian" nie opierał się jedynie na "Club Foot". To zbiór bardzo pomysłowych utworów, które okraszone są, jak to powiedział Marlej, olbrzymią dawką elektroniki. Od kilku lat to dobry przepis na zrobienie kariery w Wielkiej Brytanii. Ale wiele zespółów z niego korzystających zapomina, że ważna jest różnorodność. Wiele, ale nie Kasabian. Nagrali zbiór chwytliwych i różnorodnych melodii. Zrobili to w idealnym momencie, dzięki czemu sława przyszła bardzo prędko. Pytanie powinno brzmieć, czy będą potrafili powtórzyć sukces debiutu?
   Z klasy odezwał się Janek:
   - Ja słuchałem już dwóch następnych płyt Kasabian i uważam, że...
   -Cicho, Janek! - skarciła go pani profesor. - To nie jest temat na dzisiejszą lekcję. A właściwie - na dzisiejszy tekst. Prawda, Adam?


   Ano prawda, prawda. Bo dzisiaj tylko o debiucie miało być. Tak więc, co mógłbym dodać od siebie? Chłopaki nagrali świetny album. Nie jest co prawda szczególnie świeży, bo to tylko umiejętna interpretacja starszych brytyjskich gwiazd, ale przecież inspiracja - a szczególnie taka umiejętna - to nic złego. Wspomnieć muszę jeszcze o dwóch przerywnikach - "Orange" i "Pinch Roller" (krótkie, ale milutkie), jednym fenomenalnym utworze instrumentalnym - "Ovary Stripe", który z jeszcze lepszym zakończeniem płyty, balladą "U Boat", stanowi najmocniejszy moment albumu, zachęcający do jej natychmiastowego powtórzenia. Tak, mocniejszy niż "Club Foot".
Ocena? Zupełnie zasłużona ósemka.

Ocena: 8/10

FILM - Koszmar z ulicy Wiązów (1984)

  Reżyseria: Wes Craven

  W latach osiemdziesiątych gatunek horrorów przeżył swoisty renesans. Narodziły się prawdziwe ikony, które od teraz straszyły dzieci na całym świecie, odganiając w kąt zasłużone wampiry i wilkołaki (no, ale po te kino sięgnie ponownie w następnym stuleciu, strasząc tym razem krytyków i starszych serią "Zmierch"). W szafach zamieszkał Chucky, na dworze czaił się Jason Vorhees, a w piwnicy czyhał Mike Myers. Zdawałoby się, że biedne dzieciaki spokój po zmroku osiągną dopiero pogrążone w głębokim śnie i ukryte pod własną kołdrą. Do roku 1984, kiedy to Wes Craven nakręcił "Koszmar z ulicy Wiązów"!

  Freddy Krueger niemalże natychmiast stał się jednym z najpopularniejszych czarnych charakterów w historii kina. W brudnym, zielono - czerwonym sweterku, rękawicą zakończoną czterema ostrzami i spaloną twarzą ukrytą pod skórzanym kapeluszem oraz oczywiście wisielczym poczuciem humoru - taki image już sam w sobie byłby zupełnie wystarczający. Freddy'ego jednak od reszty rzezimieszków odróżniał sposób, a właściwie realia, w których zabijał swoje ofiary... Ale o tym lada moment.

  Nastoletnia Nancy Thompson od jakiegoś czasu miewa wyjątkowo realistyczne koszmary. Wszystkie łączy postać mężczyzny, który ją w nich dręczy - Freddy'ego Kruegera. Jak się okazuje, nie jej jedynej śni się nietypowy jegomość, a jej koleżanka - Tina Gray - wkrótce umiera, rozszarpana czteroma ostrzami. Wygląda na to, że Freddy prowadzi bardzo ryzykowną grę o nazwie "Kill 'Em All", a przegrana w śnie równa się - zgadliście - śmiercią w rzeczywistości. Zaczyna się znana od lat walka o przetrwanie et cetera, et cetera.


Zatem - co odróżnia "Koszmar z ulicy Wiązów" od dziesiątek podobnych horrorów? Bo przecież design Freddy'ego sam sukcesu by nie przyniósł. Otóż, jak już pewnie większość z Was wie, Krueger zabija swoje ofiary w śnie, a ten nie ma żadnych granic. Jedyną barierą jest nasza własna wyobraźnia lub... Budżet filmu. Ten nie był szalenie wysoki, ale nie zapominajmy, że trzydzieści lat temu nikt nie płacił pięćdziesięciu milionów dolarów za realistyczne odwzorowanie owłosienia King Konga na komputerach. Efekty w "Koszmarze" wypadają jednak bardzo pozytywnie, jak na przykład fenomenalna scena ze ścianą (screen poniżej) lub kąpielą, choć kilka baboli musimy przeżyć (scena z długimi ramionami Freddy'ego [o co w ogóle tam chodziło?!] i zakończenie z "dmuchaną mamuśką"). Potencjał pomysłu ze snem został wykorzystany i widz nie może doczekać się, aż tylko następna biedna owieczka zaśnie, aby sprawdzić, co tym razem wymyśli Krueger.

  Aktorstwo. Jest w porządku, Heather Langenkamp czaruje oczętami w roli Nancy, a początkujący jeszcze Johnny Depp rozbawia niskim ilorazem inteligencji. Show kradnie oczywiście Robert Englund, który to właśnie stworzył z Freddy'ego legendę. Jego kreacja jest przekonująca - Krueger to prawdziwy psychopata, gotów nawet do podpisania paktu z diabłem, żeby móc popastwić się nad kolejnymi ofiarami. Nie szczędzi sobie dokuczliwych komentarzy, w czym przypomina nieco Chucky'ego, a co chyba najbardziej mnie w nim przekonuje. Jeszcze pięć groszy o muzyce - wpada w ucho! Dla fanów dzisiejszych horrorów zaskakujący może być fakt, że są tutaj melodie, jednak udanie budują one napięcie (a to wystarczy).


  Zatem do podsumowania! "Koszmar z ulicy Wiązów" to film rozrywkowy, nie da się tego ukryć, ale na najwyższym poziomie. Dostarcza kilka litrów krwi, zabawnych tekstów, paru momentów napięcia i - przede wszystkim - półtora godziny obcowania z Kruegerem! Jeżeli to Ci nie wystarczy, możesz dzisiaj zasnąć wcześniej. Mam nadzieję tylko, że natkniesz się tam na pewnego starego znajomego...

Ocena: 7,5/10